Dziś zapowiadają gorący dzień, więc wychodzimy jeszcze po ciemku. Oczywiście nosimy zawsze odblaski na plecakach, ale na takie okazje zakładamy dodatkowe paski na ramiona.
Trasa od początku przez mniej więcej 7 km idzie ciągle pod górę, a po wyjściu z miasta – stromo pod górę. Sporo wysiłku kosztuje dojście na szczyt, gdzie zaczyna się dość strome zejście po szutrowej drodze.
I tak jest przez cały dzień, w górę, w dół, choć nie tak drastycznie jak na początku.
Co mniej więcej 4 km jest wioska i jedno miasteczko – Cornellana.
Trasa ciekawa historycznie. W maleńkiej wiosce Doriga są dwa oficjalnie zapisane zabytki: zamek rodu Doriga z XIV wieku i romański kościół ze sporym portykiem i grobowcami członków rodu Doriga. Na ścianie wykuty dokument założycielski z 1121 roku. Zamek i taki kościół – to musiała być spora miejscowość kiedyś, a ród Doriga możny.
Drugie ciekawe miejsce to klasztor San Salvador w Corellana. Samo podejście do klasztoru, przez most na rzece pokazuje go od malowniczej strony – romański kościół i barokową fasadę klasztoru.
Obiekt był kiedyś własnością wpływowego klasztoru francuskiego z Cluny. Teraz jest bardzo zniszczony. Stare freski na ścianie są ledwo widoczne. Geometryczne wzory takie jak w klasztorze Valdedios, gdzie nocowaliśmy kilka dni temu.
Jest niedziela, sporo ludzi w kościele, głównie starszych. Zaraz chyba zacznie się msza, ale zgromadzeni ciągle chodzą między ławkami, witają się, rozmawiają głośno. Takie niedzielne spotkanie w kościele to także okazja towarzyska.
Wszędzie chyba tak było. Pamiętam z dzieciństwa niedzielne spotkania z dziadkiem przed kościołem, tzn. widziałam go przed kościołem w grupie męskich rówieśników – rozgadani, śmiejący się, dogadujący znajomym. To było po mszy dla młodzieży szkolnej, około 9 rano. „Dziadki” czekali na sumę, o 11.00.
Klasztor San Salvador został założony w 1024 roku przez infantkę Cristinę. Istnieje legenda, że jako dziecko Cristina zgubiła się w lasach Asturii i przeżyła, karmiona i chroniona przez niedźwiedzia. Nad bramą ogrodową znajduje się płaskorzeźba niedźwiedzia karmiącego dziewczynkę. W klasztorze działa albergue na 24 miejsca.
Jeszcze kilka wiosek, wysokie hórreos, z zapasem suszonych kolb kukurydzy. Wchodzimy do Salas gdzie mamy zarezerwowany pokój dwuosobowy w prywatnym albergue La Campa, w samym centrum (pokaż na mapie).
Salas
Miły Holender, który go prowadzi, mówi nam, że w sąsiedniej miejscowości La Espina Polka prowadzi albergue. Szkoda, że nie wiedzieliśmy, poszlibyśmy jeszcze te parę kilometrów, by dowiedzieć się czegoś o Camino ze strony kogoś, kto zapewnia pielgrzymom dach nad głową.
Nasz zarezerwowany dwuosobowy pokoik to część wydzielona z ogólnej sypialni, w łóżkiem piętrowym, jednym krzesłem i dziwnym zapachem. Widok za to mamy na plac z barami, pełen pielgrzymów. Jest już około 16-stej, zaraz zamkną się bary, nasz hospitalero mówi nam, że dzwonił do baru naprzeciwko i że jeszcze pół godziny na nas poczekają. Wstępnie zawdzięczeni za tę uprzejmość z marszu zamawiamy dwa menu peregrino – tutaj zapowiadają, jak zazwyczaj, kurczaka lub rybę. Menu peregrino kosztuje zwykle 9-10 euro.
Zaczyna się nasz najśmieszniejszy posiłek na tym Camino.
Na początek wodnista zupa o nieokreślonym smaku, a za nią parada dań, których odpowiedzialny człowiek przed wspólnym noclegiem nie powinien tknąć, czyli ciecierzyca, fasola, kapusta, tłuste ziemniaki, wszystko z taneczną gracją podawane w półmiskach przez nucącego coś kelnera. Nie reaguje na moje protesty. Nie jem nic poza zupą i bułą. Na koniec kelner pyta z uśmiechem: chicken, fish?”. Trochę się zdziwił, kiedy poprosiliśmy o rybę po takim wstępie. Ryba dobra, deser też. Przy płaceniu, najpierw daje nam żółtą strzałkę na pamiątkę, a potem kasuje po 15 euro od osoby. Trochę wkurzeni, trochę ubawieni idziemy zwiedzać.
Salas – miasteczko ma około 5500 mieszkańców. Stare kamienne centrum jakby żywcem przeniesione ze średniowiecza. W średniowiecznej wieży pałacu rodu Valdes Salas mieści się muzeum preromańskie, a z jej szczytu można zobaczyć okolicę.
Kościół klasztorny Collegiate de Santa María la Mayor.
W tę akurat niedzielę miasteczko sprawiało wrażenie sennego. Gdyby nie pielgrzymi siedzący tłumnie w barach byłoby tu całkiem pusto.
Z plakatu w oknie apteki dowiadujemy się kto jest „specjalistą od Camino”.