Połowa trasy – licząc w dniach!
Co to był za dzień! Zdumiewa i lekko oszałamia nagromadzenie tylu rzeczy pięknych w krótkim czasie. Dzisiejsza trasa do tej pory ex aequo najpiękniejsza z odcinkiem wejścia do Santander, wysoko na klifach.
W więc – wychodzimy z Vidiago o 8.00, co oznaczało chłodny, zamglony poranek zanim słonko samo się trochę powspina po niebie i rozgrzeje. Nieco zamieszania z dotarciem z powrotem na szlak Camino, ale nasz Garmin jak dotąd jest niezawodny i doprowadza nas, gdzie trzeba. Przed nami, na południu pokazują się góry Picos de Europa w całej skalistej krasie i ten widok będzie nam towarzyszył przez cały dzień.
W tych majestatycznych górach w VIII wieku przycupnęło chrześcijaństwo i zebrało siły na walkę z najazdem z południa.
Tu jest klasztor San Toribio i Covadonga. Dla Hiszpanów to miejsce to coś jak nasze Gniezno, Grunwald i Częstochowa w jednym.
Konkwista muzułmańska na terenie obecnej Hiszpani trwała bez większych przeszkód 7 lat. Rekonkwista, czyli odzyskiwanie półwyspu przez królów chrześcijańskich – 770 lat, czyli mniej więcej tyle ile u nas okres od chrztu do rozbiorów. W VIII wieku, w 718 roku prawie cały Półwysep Iberyjski był już w rękach Maurów. To „prawie” zrobiło ogromną różnicę. Obecny Kraj Basków i Asturia to były ostatnie przyczółki chrześcijaństwa.
Jako pierwszy przeciwstawił się Maurom wódz wizygocki Pelagiusz (Pelayo), który po bitwie pod Covadongą (722) wyparł muzułmanów z Asturii, gdzie utworzył swoje królestwo.
Dochodzimy do Bufones de Arenillas, naturalnych gejzerów morskich.
Wyżłobione przez wodę morską w nabrzeżu tunele, szczeliny i pionowe kominy są w odpowiednich warunkach wypełniane gwałtownie morską wodą, która z hukiem wystrzeliwuje nawet na 20 metrów, na przykład na środku jakiejś łączki, a obok kózki się pasą. Najlepsze i najgłośniejsze spektakle są zimą, przy wzburzonym morzu. Dziś morze jest spokojne, ale i tak pomruki wydobywające się spod ziemi przypominają o potędze oceanu. W czasie aktywności bufones trzeba zachować ostrożność ze zbliżaniem się do nich.
Bufones większość źródeł tłumaczy słownikowo jako „błazny”. Zastanawiamy się skąd ta nazwa. Takie miejsca są zazwyczaj nazywane „wrota piekieł”, „jamy smocze” czy podobnie, a tu – błazny, pajace.
Szukam etymologii słowa i oto co znajduję w hiszpańskich źródłach. Nazwa bufones pochodzi od hiszpańskiego słowa bufido, co oznacza „gniewne parsknięcie zwierzęcia”, czyli bufones to takie, powiedzmy, „parskuny”, „prychacze”. Pasuje.
Bufones – morskie gejzery w Asturii
Idąc ze wschodu na zachód możemy zobaczyć:
- Bufón de Santiuste na wschód od Buelny jest największym z nich wszystkich. Strzela czasami w niebo na 40 m i więcej.
- Bufones de Arenillas w pobliżu Vidiago
- Największe skupisko bufones znajduje się na wschód od Ribadesella w Campo de Bufones de Pría.
Lokalne przysłowie: „Kiedy ryczy bufon Pria, szykuj drewno do pieca”.
Drogą szeroką, łatwą, szutrową idziemy dalej przez zielone tereny nadbrzeżne, rosa na trawie błyszczy, my rzucamy długie cienie przed siebie – znaczy idziemy w dobrym kierunku. Jest pięknie, rześko i dobrze.
Przechodzimy przez czyściutką rzeczkę, przez drewniany mostek, na którym jest ostrzeżenie „20 personas máximo”, które wydaje się zabawne przy fakcie, że jeszcze dziś nie spotkaliśmy nikogo na trasie. No, ale kto wie, może chodzą tędy czasem wielkie grupy.
Za mostkiem droga się rozwidla i nie ma śladu znaku. Ci co pójdą drogą, która wygląda jak kontynuacja, wylądują na trasie z ruchem kołowym (jak nam potem opowiedzieli Kanadyjczycy). Nasz niezawodny sprzęt wskazują nam wąską ścieżkę w prawo i dobrze. Brak wyobraźni służb odpowiedzialnych za oznakowanie trasy czasem zdumiewa. Zdarza się, że na oczywistym odcinku, z którego nie ma gdzie zejść, jest strzałka za strzałką, a w takich miejscach marnuje się wysiłek zmęczonych ludzi na poszukiwania, zawracanie lub skazuje na marsz z samochodami. Na szczęście nie ma takich miejsc wiele.
Docieramy do wioski Andrin, gdzie w barze Fuente przy dawnej wiejskiej pralni publicznej zjadamy, po dwóch godzinach marszu, śniadanie.
W Vidiago podobno był jakiś sklep, ale w odwrotną stronę do naszego kierunku marszu. Zakupy na śniadanie lepiej jednak robić wieczorem. Kupujemy zapasy wody na drogę i ruszamy dalej.
Droga pnie się pod górę, widoki na Picos i okolice coraz rozleglejsze.
Wchodzimy na szczyt wzgórza i tam mamy oba światy u stóp – z jednej strony góry, z drugiej ocean, a daleko w dole, na brzegu – Llanes, nasz cel. Piękne miejsce.
Na szczycie zaskakuje nas ostrzeżenie o zagrożeniu z powietrza z rysunkiem samolotu walącego przechodnia w głowę. To co, mamy przykucać, gdy usłyszymy samolot? Okazuje się niebawem, że wzdłuż trasy jest miejskie pole golfowe i można dostać piłką w głowę.
Trawersem po zboczu, w dół – w górę – w dół zniżamy się stopniowo do miasteczka leżącego 13 metrów n.p.m. Męczący odcinek z powodu kilku krótkich, ale stromych podejść i zejść.
W pewnym momencie słyszymy kanonadę z nieznanego kierunku.
Na dole przed wejściem do miasteczka kapliczka i urokliwy, chłodny, zacieniony wąwóz do miasteczka.
Llanes
Port rybacki, miasteczko, około 13 tys. mieszkańców, popularna miejscowość wypoczynkowa. Położone bardzo malowniczo między górami a morzem. Piękne plaże.
Dość długi marsz do albergue przez miasto. La Casona Del Peregrino, pierwszy, do którego podchodzimy, w ciekawym domu „indyjskim”, z ogródkiem jest otwarty od 14.00 (jest 12.30), ale wychodzi jakaś para, zostawiają drzwi otwarte, więc z Niemcem z Drezna pytamy czy możemy wejść. Człowiek o mrocznej twarzy wymachuje rękami i krzyczy coś po hiszpańsku, z czego domyślamy się, że wątpi, czy umiemy czytać.
Idziemy do albergue na dworcu kolejowym, ale tam, tym razem bardzo miła kobieta, przeprasza, ale wszystko zajęte, bo dzisiaj mają wielkie święto w mieście Virgen de Guia – Matki Boskiej Przewodniczki, patronki żeglarzy i mnóstwo ludzi się zjechało. Święto trwa już tydzień. Dziś zakończenie – będzie parada, koncert, tańce. Szkoda, że nie ma miejsc, bo albergue wygląda sympatycznie.
Wracamy pod willę, żeby obyczajem praktykowanym we wszystkich dotychczasowych albergach usiąść na schodach, posiedzieć tę godzinę w formującej się kolejce dochodzących pielgrzymów, pogadać, poznać nowych. Taki fajny Caminowy zwyczaj. Jest zielony teren wokół, brama otwarta, wchodzimy do ogrodu. Z budynku wypada nasz gniewny znajomy i wrzeszcząc coś wywala nas za bramę, na wąski chodnik, gdzie nie ma nawet gdzie stanąć, bo ludzi sporo przechodzi. Gdyby zamknął bramę nikt by się nie pchał – widać lubi ganiać ludzi.
Wkurzeni postanawiamy, że nie przyjdziemy tu już po raz trzeci i idziemy do pobliskiego hotelu jednogwiazdkowego La Paz (pokaż na mapie), gdzie wynajmujemy przyzwoity pokój z łazienką za 60 euro. Albergue kosztowałoby 30 euro za dwie osoby, a więc o połowę taniej, ale takie chamstwo nie zapowiadało niczego dobrego, jeśli chodzi o standard zakwaterowania, co nam zresztą następnego dnia potwierdzili niewyspani Kanadyjczycy. Zostali upchnięci tłumnie w jednej dusznej sali, kiedy obok była pusta sala. Część się zbuntowała nad ranem i zajęła „pustostan”.
Szybki rytuał mycie-pranie i ruszamy na miasto pełne ludzi ubranych w stroje ludowe. Bary i restauracje pełne, ceny świąteczne. Teraz rozumiemy co to była ta kanonada, która słyszeliśmy z góry – miasto świętuje. Miasteczko ładne, nadmorskie.
W końcu rusza impreza. Radosna parada pięknie, tradycyjnie wystrojonych ludzi, wesołych, roześmianych. Grupy przedzielone orkiestrami, które grają tę samą piosenkę, skoczną, żwawą, śpiewaną przez wszystkich. Tłum idzie jakby tanecznym krokiem, do przodu, do przodu i potem dwa kroki w tył. Dużo dzieci w pochodzie. Ludzi na chodnikach niewiele, głównie słabowici i turyści, kto może maszeruje i śpiewa.
Znikają za rogiem.
Za godzinę wychodzą z drugiej strony śpiewając tę samą piosenkę i falując do przodu, i do tyłu. Oni tak od ponad godziny! Niektóre dzieci chyba mają dość.
Byliśmy ciekawi o czym oni z taki zapałem śpiewają z okazji parady, procesji (?) o kontekście religijnym. Nagranie puściliśmy aplikacji Shazam i okazało się, że to piosenka „Los Nardos” czyli „Tuberozy”. A oto tłumaczenie:
Na ulicy Alcala, w nakrochmalonej spódnicy
Z naręczem kwiatów opartych na biodrze
Kwiaciarka spaceruje po chodniku tam i z powrotem
Chłopak prosi, „Daj mi kwiat, wszyscy będą mi zazdrościć” …
Przypominam, że jest to parada z okazji święta Matki Boskiej Przewodniczki. Od czasu do czasu ktoś więc zakrzyknie „Niech żyje Maria Przewodniczka!” na co wszyscy odpowiadają radosnym „Viva!”. 😊
Może warto rozważyć nieco dłuższy pobyt w Llanes, na przykład można podjechać dalej pociągiem w drugim dniu popołudniu, a rano pozwiedzać okolicę, pójść na piękne plaże. To w końcu najpopularniejszy kurort letni Asturii, portowe miasteczko ze starówką, murami i wieżą i kolorowymi domami „indyjskimi”. Sporo sklepów. My uzupełniamy zapasy taśmy Omnifix, zwanej też Hypafix, w aptece. Taśma nie wszędzie jest, więc trzeba skorzystać. Połowa drogi za nami i ani jednego bąbla czy otarcia na stopach dzięki zdyscyplinowanemu oklejaniu ich co rano.
To co widzimy u niektórych pielgrzymów na stopach wygląda boleśnie.
Można spróbować trafić na święto Virgen de Guia na początku września lub na inne z licznych świąt w tym malowniczym i malowniczo położonym miasteczku.
Święta i festiwale w Llanes
Trzy święta interesujące dla turystów to: 22 lipca święto Magdaleny, 16 sierpnia San Roque i 8 września La Guia, które opisaliśmy.