Po nocy spędzonej w luksusowych warunkach Casa Ricardo wstajemy po ciemku, o 6.00 i schodzimy do wspólnej kuchni, gdzie już mnóstwo ludzi szykuje się do drogi. Po skromnym śniadaniu ruszamy we mgle i ciemnościach wzdłuż drogi z ruchem. Nie są to odprężające momenty. W końcu jest kapliczka, przy której odchodzimy z ulgą od szosy.
Po ósmej robi się już jasno, wschodzi słońce nad górami we mgle.
Jest pięknie. Ciągle pod górę, ale ścieżkami gruntowymi, przez pola, lasy.
Dziś idziemy prawie prosto na południe, a więc nie ma się co rozglądać za swoim cieniem w zwyczajnym miejscu.
Rozdzielenie tras na Hospitales i do Pola de Allande jest dobrze oznakowane.
Pojawia się szosa, po której krążą trzy zbłąkane starsze Francuzki, bo prace drogowe zamknęły szlak, ale wszyscy wspólnie z Garminem dajemy radę obejść tę niespodziewaną przeszkodę. Znów się potwierdza przydatność nawigacji.
Zejście do Pola de Allende prowadzi głęboko w dolinę, na rzekę. Teraz droga w dół cieszy, ale jutro będzie trzeba stąd wyjść przez te góry teraz nad nami. Tu się zaczynają najtrudniejsze etapy Primitivo.
Pola de Allande
Albergue (pokaż na mapie) to jedna duża sala na piętrze budynku, łazienki rozdzielone na damskie i męskie, gorąca woda, duża kuchnia i jadalnia. Otwarte, ale nie ma nikogo, poza śpiącym Niemcem z brodą, widywanym na trasie. Skromnie, ale czysto, jasno, duże okna.
W kuchni, wśród rzeczy pozostawionych dla następnych pielgrzymów, znajdujemy opakowanie polskiego barszczu czerwonego w proszku. Po pierwszym impulsie, żeby go natychmiast spożyć postanawiamy go zostawić dla innych. Nam ci barszcz nie dziwota, a niech i inni nie znający tego smakołyku skosztują kiedyś. Ktoś gotuje sobie rosół z nogi kurczaka z warzywami, pachnie domowo. Oznacza to niestety, że jedyny garnek jest już zajęty. Po południu przychodzi opiekun miejsca i kasuje opłatę za nocleg.
Zwiedzamy Pola de Allande z rosnącym zaskoczeniem. Ma to być wioska z około 800 mieszkańcami, nawet tablica informacyjna mówi, że to wieś, wygląda jednak lepiej niż niejedno miasteczko po drodze.
Wieś rozwinęła się w XX wieku, gdy z emigracji amerykańskiej zaczęli wracać do ojczyzny „Indianos” z pieniędzmi. I rzeczywiście pieniądze tu widać – piętrowe domy jednorodzinne, porządne budynki publiczne z godnym ratuszem, pomniki, bary, restauracje, mały park nad uregulowaną rzeczką, 2 supermarkety, czysto, dużo kwiatów.
Przed niektórymi domami tabliczki wyjaśniające, kiedy dom był zbudowany, kto go zbudował, jakby mieszkańcy uznali, że trzeba to bogactwo w środku gór jakoś wyjaśnić. Bardzo stosowny jest w tych okolicznościach pomnik ku czci emigranta górujący na centrum, który składa hołd wszystkim emigrantom czy może raczej – powracającym i inwestującym w rodzinnych stronach. Mamy taki gdzieś u nas?
Znajduję w sieci taki plakat informujący o Dniu Emigranta w Pola de Allande w 2023 roku:
W programie „indiańskiego” festiwalu parada, złożenie kwiatów pod pomnikiem emigranta, posiłek, wspólne tańce. Wszyscy przybywający są zachęcani do ubrania się w typowy amerykański strój.
„To wspaniały dzień, aby uhonorować i pamiętać tych, którzy odważyli się i przepłynęli cały ocean w poszukiwaniu lepszego życia”. (quefemos.com)
Przyjemna miejscowość, na dnie doliny, wspinająca się po zboczach.
W oddali, na wzgórzu Pałac Cienfuegos de Peñalba zbudowany na czternastowiecznym zamku i wielokrotnie przebudowany. Nie wybieramy się tam, trzeba zbierać siły na jutro.
Jest i stały element hiszpańskich miasteczek – bary otwarte, jeść nie dają. Jedzenie dopiero od 20.00. Głodni pielgrzymi pojawiają się już około 13-stej. Jaki ma sens siedzenie za ladą przez pół dnia w pustym barze i odprawianie głodnych klientów? Trasa camino nie szła tędy od początku, szła górą przez Hospitales. Kiedyś mieszkańcy zadali sobie trud, żeby ściągnąć tu pielgrzymów – wytyczyli, oznakowali trasę, zbudowali porządne ujęcie wody pitnej dla pielgrzymów, uruchomili albergue. Może warto by jeszcze choć jakąś zupę w barach podawać przed nocą? Na szczęście supermarket jest otwarty.
Tripadvisor pozytywnie opisuje restaurację w hotelu dwugwiazdkowym Fonda la Nueva Allandesa w centrum, gdzie mają też menu peregrino. Idziemy więc na kolację na 20.00. Restauracja wypełniona ludźmi o nienachalnej, przykurzonej „elegancji” ludzi drogi, więc czujemy się na miejscu, mimo że odzwyczailiśmy się od obrusów na stole i tym podobnych ekstrawagancji. Kolacja bardzo dobra z winem i deserem, 25 euro za dwie osoby. Przy kolacji przychodzi sms od Przemka przypominający, żeby jutro wziąć dużo wody i jedzenie. Dzielimy się na wszelki wypadek tą wiadomością z sąsiednimi stolikami – wszyscy wiedzą, że jutro ani jednego postoju pod dachem po drodze nie będzie.
Jutro pierwszy z czterech dni przeprawy przez góry. Robimy rezerwacje najbliższych noclegów, żeby nie zostać bez miejsca do spania w środku gór.
Dziś mijają cztery tygodnie, odkąd wyruszyliśmy z Irun. Przeszliśmy prawie 400 kilometrów. Na początku zastanawialiśmy się czy iść trasą Primitivo, czy damy radę, ale uznaliśmy, że po czterech tygodniach marszu będziemy już mieli dobrą kondycję, a poza tym, już nigdy nie będziemy mieli tylko tyle lat co teraz, zawsze więcej. Idziemy więc.