No i strachy na Lachy. Etap opiewany na forach jako piekielny – „stage from hell”, okazała się całkiem przyjemny. Oczywiście, gdybyśmy poszli tak jak większość pielgrzymów pierwsze szesnaście kilometrów (z trzydziestu) drogą bez pobocza nie bylibyśmy teraz tacy zadowoleni. Jadąc taksówką naliczyliśmy 21 piechurów z plecakami.
Taksówkę zamówił dla nas hospitalero zapewniając, że będzie „professional, legal”.
Przyjechała kobieta seatem z zaklejonym napisem taxi. Na pytanie „Cuanto cuesta?” odpowiada „twenty five” czyli 25, co jest ceną wymieniana na forach, więc wsiadamy.
Po przyjeździe na miejsce zażądała 50 euro, bo jej się pomyliło, bo „I no good English” – wyjaśnia.
Zaczęliśmy się spierać, gdy podjechała druga taksówka. Z. wysiadł zapytać pasażera, ile zapłacił. Okazało się, że 25 euro. Kierowca w pomarańczowym swetrze zainteresował się sytuacją, wówczas nasza pani szybko odzyskała pamięć i stwierdziła, że 25 euro jest OK, brać plecaki, do widzenia i szybko odjechała. Gdybyśmy wczoraj wyjęli z bankomatu 50 euro w jednym banknocie, jesteśmy przekonani, że nie miałaby wydać.
Witamy się z pasażerem tamtej taksówki. Sympatyczny Amerykanin John czule wspomina pobyt w Polsce i wymienia liczne nazwy polskich potraw.
Adres, pod który podjeżdża się tutaj to Finca de Berrocal – brama do pięknej dehesy.
Droga szeroka, gruntowa, wygodna, lekko falująca. Kwiaty kwitną wokół, ale wszystko jakby przyhamowane niską temperaturą, około 11 stopni. Naczytawszy się o licznych potokach, przez które trzeba na tym etapie na bosaka brodzić z ulgą odhaczamy kolejne potoki trzymające się jeszcze koryta. Widać, że nie zawsze tak tu jest, bo na drodze stoją betonowe klocki, po których się przechodzi, gdy potok drogę zaleje.
Kliknij, aby powiększyć
Po drodze ruiny byłego zajazdu.
Deszcze przelotne dokuczają, ale wezbrania wód jeszcze nie powodują.
Wokół zielono, kwitą janowce, białe róże jara porastają całe wzgórza. Kasztanowce, dęby korkowe.
Dochodzimy w końcu, idąc bez odpoczynku przez 3 godziny, do podnóża wzgórza zwanego Calvario.
O tym wzgórzu też pielgrzymi piszą jak o czymś niezwykle trudnym. Nie wygląda nam na takie, ale na wszelki wypadek odpoczywamy, zjadamy pół czekolady, pijemy napój energetyczny. Atmosferę podgrzewa tablica pamięci pielgrzyma, który tu zmarł w 2016 roku.
W końcu ruszamy. Po kilku przystankach jesteśmy na górze i dziwimy się, że to już. Owszem jest stromo, ale na Camino Primitivo nie odnotowalibyśmy tego jako coś niezwykłego.
Na górze, na wysokości 645 m, jest Mirador del Calvario czyli punkt widokowy, na obydwie strony wzgórza.
Piękny rozległy widok na pojedyncze wzgórza, które wyglądają jak efekt ostatniego tchnienia orogenezy na tym płaskim terenie. Zielona dehesa z nielicznymi drzewami.
Biała plama wśród lasu to kamieniołomy marmuru, eksploatowane od czasów przedrzymskich. Biały Almaden de la Plata w dole.
Pięknie. Szkoda, że siąpi i nie posiedzimy tu.
Almaden de la Plata
Z góry do miasteczka schodzi się przyjemnie po wygodnej drodze. Uwaga: nie zapędzić się w kamienisty wąwóz, droga jest obok, nieco wyżej.
Przy ulicy w miasteczku wita nas pomnik psiarza, czyli opiekuna psów myśliwskich. Kolejny pomnik zwyczajnego mieszkańca tych okolic.
Albergue Casa del Reloj na głównym placu (pokaż na mapie) prowadzi młode małżeństwo z 3-letnim Luisem. Z. zaraz się zaprzyjaźnia z malcem i bawią się w chowanego wśród wiszących peleryn. Zimno, nie ma ogrzewania. Na powitanie dostajemy piwo z lodówki. Gospodyni, Rumunka, rezerwuje nam pokój dwuosobowy na jutro w albergue prowadzonym przez rodzinę w następnej miejscowości i ten sposób znika drugie z dwóch miejsce, w których nie mieliśmy rezerwacji na całej trasie. Wiadomo, że tu nie jest jak na camino francuskim i lepiej nie zdawać się na szczęście z noclegami.
Almaden de la Plata – kliknij tu aby przeczytać o miasteczku i norweskich powiedzonkach
Miejsce zamieszkane już w epoce neolitu, w okolicy znaleziono kilka dolmenów. Było miastem górniczym ze względu na złoża srebra, miedzi i marmuru. Nazwę nadali mu Arabowie: Al-madin znaczy górnik.
Paseo del Reloj to główny plac-ulica, ładnie zagospodarowana, z drzewami.
Jest tu stary ratusz w budynku piętnastowiecznego szpitala zbudowanego na ruinach arabskiego zamku, który powstał na miejscu fortu rzymskiego. Mnóstwo jest takich miejsc Hiszpanii. W takim historycznym torcie stosunkowo najrzadziej odnotowuje się warstwę pozostawioną przez przejściowych mieszkańców między Rzymianami a Arabami, czyli przez Wizygotów.
Dobudowano do szpitala wieżę w stylu neo-mudejar z zegarem, podobno bardzo precyzyjnym i dzwonem, ale takie sąsiedztwo nie przeszkadza bocianiej rodzinie. Nieopodal stoi skromny biały kościół z żółtymi zdobieniami mudejar i oczywiście bocianem. Obok nowy ratusz z zachowaną wieżą z oryginalnego zamku.
Nieopodal jest jakże strategiczne wzgórze Calvario, a jednak fort, a potem zamek były tu, w dolinie. Przypuszcza się, że miał służyć głównie obronie kopalni srebra, która znajdowała się mniej więcej tu, gdzie teraz jest kościół.
W Restauracji „El Molino” można odwiedzić Muzeum Oliwy z ekspozycją dwudziestowiecznych maszyn do produkcji oliwy oraz spróbować w ramach degustacji różnych rodzajów oliwy z pierwszego tłoczenia.
Arena walki byków zbudowana w 1994 roku, mieści 1000 osób. Miasteczko liczy 1500 mieszkańców.
Idziemy na kolację do baru. Ależ tu ciepło! Jest dopiero 18.30, kolacja od dwudziestej, ale postanawiamy zostać, żeby choć trochę się rozgrzać. Dosiadamy się do Norweżki, która zadowolona mówi, że ma tu na piętrze ogrzewany pokój i czuje się jak w „maślanym oku”.
„W czym?” – dziwimy się.
„To takie nasze norweskie powiedzenie. Maślane oko to kawałek topiącego się masła na środku talerza owsianki. Być jak w maślanym oku znaczy być w korzystnej sytuacji”.
Aha, czyli jak pączek w maśle. Masło widać wszędzie dobrze się kojarzy w ludowym ocenianiu świata.
Zgadujemy się o naszej taksówkowej przygodzie. Okazuje się, że kierowca taksówki w pomarańczowym swetrze wiózł ją i Holenderkę około 45 minut po nas i bardzo narzekał na piratów taksówkowych, którzy naciągają pielgrzymów.
Dosiada się lekko podchmielony Anglik, i opowiada, że jechał całą noc ciężarówką z Holandii z ładunkiem siana dla głodujących koni w Andaluzji.
Miło się siedzi, ale w końcu trzeba opuścić ciepłe pomieszczenie i iść do mroźnego albergue, ale teraz chociaż kolacja grzeje nas od środka.
Śpię do 2.30 rano, a potem słucham Don Kichota. Audiobooki to genialny wynalazek. Nie wybieram się w żadną podróż bez czegoś do słuchania. W drodze przez południową Hiszpanię nocami towarzyszą mi Don Kichot i Sancho Pansa.