Jeden z najbardziej widowiskowych etapów.
W Guemes schodzimy na śniadanie jako jedni z ostatnich i zastajemy już tylko resztki bagietki i dżemu, ale dobre i to. Wpisujemy się do księgi pamiątkowej, wrzucamy donativo do skrzynki i wyruszamy o rześkim poranku, przy pięknym wschodzie słońca nad górami, do Santander.
Początkowo droga po asfalcie, do najbliższej wioski, do sklepu. Tu trzeba się koniecznie zaopatrzyć w wodę i zapasy na całą trasę, bo potem nie ma nic – żadnego kranu, baru, sklepu. A droga przez cały czas prowadzi terenem otwartym, wzdłuż urwiska nad wzburzonym oceanem, raczej łatwa, ale długa. Piękne, przymglone rozproszoną wodą morską widoki, łąki, pola kukurydziane, wysokie na 2-3 metry puszyste, białe trawy. Piękna trasa.
Pod koniec szlak schodzi na plażę, idzie się ciężko w butach trekkingowych po piasku, z plecakiem, wśród rozebranych plażowiczów. W morzu mnóstwo surferów. Dochodzimy do przystani skąd odpływa stateczek na drugą stronę zatoki, do Santander.
Na nabrzeżu w Santander przypominamy sobie jak tu już byliśmy po wylądowaniu z Warszawy, dwa tygodnie wcześniej. Do Irun, na początek trasy, jechaliśmy stąd autobusem 3,5 godziny; ten sam dystans szliśmy na piechotę 12 dni. Nie do wiary, że minęły tylko niecałe 2 tygodnie. Dni wypełnione wrażeniami sprawiają, że ten pierwszy pobyt wydaje się nam teraz jakąś prehistorią za mgłą.
W Santander jest nasz pierwszy dwunoclegowy pobyt regeneracyjny. Wcześniej zarezerwowany pokój w Hospedaje Magellanes (pokaż na mapie) jest czysty i przyjemny. Kąpiel, pranie, wypakowanie plecaka do dna dla przewietrzenia.
Przerwy regeneracyjne
Miejsca przewidziane na nieliczne pobyty z dwoma noclegami w jednym miejscu wybieramy uważnie i rezerwujemy noclegi jeszcze w kraju, bo są to bardzo potrzebne momenty regeneracji fizycznej i psychicznej. Nie mogą więc być źródłem nowego stresu, czyli ma być blisko centrum, żeby zwiedzać bez skomplikowanych dojazdów i miejsce ma mieć dobre opinie. Zazwyczaj są to oczywiście sporo droższe noclegi niż w albergue, ale są potrzebne co jakiś czas. To także czas na wielkie pranie, drobne naprawy, wyspanie się.
Pobieżne zwiedzanie miasta i to co zdarza się zawsze w dni odprężenia, śpimy w biały dzień parę godzin. Zmęczenie siedzi gdzieś głęboko, gdy nie ma warunków do ujawnienia się w trasie, ale gdy tylko trochę się odprężymy – wyłazi i powala.
Wyprać się nie da, a wątroba musi sobie poradzić
Z trudem znajduję w sklepie sportowym nową saszetkę na dokumenty, bo stara padła ofiarą ryby jeszcze w Bilbao. To znaczy, mały kawałeczek ryby smażonej na starym oleju upadł mi na saszetkę i poleżał przez parę minut posiłku. Potem przez wiele dni marszu na powietrzu nie udało mi się pozbyć tego paskudnego zapachu z saszetki, plecaka i ogólnie swoich okolic. Zdarzenie nieistotne, ale wspominam o nim, bo może warto pomyśleć, z czym nasze żołądki i wątroby muszą czasem sobie poradzić, gdy jemy smażone ryby nad morzem. Stara wierna saszetka ląduje w koszu.