W Sarria… Camino nagle puchnie! Rano wyruszamy w tłumie ludzi. Po raz pierwszy widzimy dzieci na szlaku. Idą żwawo. Potem tłum się rozciąga na trasie. Znika duch wspólnoty – nikt już nie mówi buen camino, bo to się robi niepraktyczne przy tylu pielgrzymach.
Nowe osoby miewają zabawne reakcje. Włoch w średnim wieku siedzi w barze i opowiada wszystkim z przejęciem: „To niewiarygodne. Przeszliśmy dziś całe 10 kilometrów!” Pojawiają się też hałaśliwe grupy młodzieży. Podobno zaliczenie 100 km Camino jest brane pod uwagę przy staraniu się o przyjęcie do dobrych szkół katolickich. Jeżeli ktoś przejdzie tylko te ostatnie 100 km bardzo dużo straci z doświadczenia Camino, choć dostanie compostelę. To zaczyna wyglądać jak jakiś zwyczajny rajd z wyścigiem do miejsc noclegowych w szczycie sezonu.
Nad Galicją wisi chyba jakiś wielki kosmiczny zraszacz i co mniej więcej pół godziny się włącza i podlewa wszystko krótko i gwałtownie. Tu lepiej sprawdzają się duże peleryny niż kurtki, bo łatwiej je zarzucić i zdjąć. Nie trzeba zdejmować plecaka.
Trasa tradycyjnie z pięknymi widokami, sporo wspinania się i schodzenia. Spotykamy sympatycznych Kanadyjczyków w średnim wieku. Idą już 5 tygodni, mówią, że nie powtórzyliby tego. Spotkali jednego Polaka na początku trasy, ale on szybko doznał przypływu weny twórczej, której szukał na Camino i pojechał do domu kończyć książkę.
Mijamy parę z około dziesięcioletnim chłopcem, który radośnie wyruszał rano z Sarria. Teraz ojciec niesie dwa plecaki a matka ciągnie zmordowane dziecko za rękę.
Niektórzy chyba się zapominają w zostawianiu śladów po swej cennej obecności.
Po pewnym czasie człowiek się upodabnia do otoczenia. Ten sympatyczny pan rozdawał róże.
Portomarin
Miasto ładnie wygląda z okolicznych wzgórz, w dole nad rzeką. Miño to najważniejsza rzeka w Galicji. Szliśmy wzdłuż niej w poprzednim roku, na Camino portugalskim, przez nią przechodzi się z Portugalii do Hiszpanii.
Oryginalna miejscowość zniknęła pod wodami rzeki, na której zbudowano wielką hydroelektrownię. W 1963 roku oddano do użytku zbiornik Belesar. Jego budowa zalała około 2000 hektarów ziemi i spowodowała zniknięcie wielu wiosek i starego Portomarín pod wodą.
Do dziś, gdy woda opada widać resztki dawnych budowli – w tym most. Aby uratować zabytkową część miasteczka mieszkańcy mozolnie kamień po kamieniu przenieśli na drugą stronę rzeki kilka najstarszych budowli – w tym trzynastowieczny kościół św. Mikołaja (San Nicolás), który teraz stoi na głównym placu miasteczka.
Na zdjęciu demontaż starego kościoła Portomarín, 1960 r. Ponumerowane elementy trzynastowiecznej budowli.
A to kościół św.Mikołaja w Portomarin złożony na powrót, na nowym miejscu.
Po zejściu ze wzgórza i przejściu przez długi na 350 m most, który teraz przy niskiej wodzie wydaje się też niepokojąco wysoki, lądujemy jak za karę u stóp stromych schodów. Za co? To jest fragment starego rzymskiego mostu, który ma skrócić drogę na górkę, gdzie teraz stoi miasto.
Escalinata y Capilla Virgen de las Nieves czyli schody i kapliczka Matki Boskiej Śnieżnej. Kapliczka to chyba to pomieszczenie nad schodami.
Albergue Mirador (zobacz na mapie) czysty, przyjemny. Nie ma pokoi, tylko małe pomieszczenia za zasłonką, ale za to na jedynie dwa łóżka. Bar na miejscu z dobrą pizzą i piwem klasztorniakiem.