Dzień 11: Vila Nova de Cerveira – Tui, 18 km

Schroniska młodzieżowe oferują skromne śniadania w cenie noclegu, co jest miłe. Oddajemy klucz na recepcji, a pani mówi nam, że nad rzeką jest niedawno otwarta, a więc nie ma jej jeszcze w przewodnikach, ścieżka rowerowo – piesza do Valença, jest tam bezpieczniej niż na wytyczonej trasie Camino. Ucieszyliśmy się, bo dziś zapowiadał się marsz brzegiem ruchliwej drogi.

Ścieżka pięknie poprowadzona, brzegiem rzeki, z punktami odpoczynkowymi, częściowo w cieniu, co się akurat przydaje, bo zrobiło się gorąco.

Wejście do miasteczka Valença do Minho to jakby podróż w czasie.

Z takiej oto bramy wyjeżdża sobie jakby nigdy nic samochód. Jeździły tędy wozy, powozy, to dlaczego samochody nie miałyby też korzystać z tej drogi.

„Valença, historyczne miasto i symbol stosunków transgranicznych między Portugalią i Hiszpanią” czytam w jakimś przewodniku. Chyba niezbyt pokojowe stosunki sugerują te mury.

Twierdza, czyli fortyfikacja bastionowa, w Valença robi wrażenie. Po pierwsze wygląda jak nowa, po drugie jest wielka i zawiła: ma podwójne mury, długości pięciu kilometrów, bastiony, potężne bramy. Zajmuje powierzchnię 21 hektarów. W środku działa gwarne miasteczko. Nigdzie dotąd nie widzieliśmy tylu towarów wywieszonych na zewnątrz sklepów, takiego handlowego ożywienia. Miasteczko przygraniczne – podobno tekstylia są tu dużo tańsze niż w Hiszpanii. Szkoda, że musimy tylko przejść przez tę miejscowość. Może warto zaplanować nocleg tutaj i pozwiedzać.

Idąc za żółtymi strzałkami przechodzi się przez całą twierdzę. Twierdza była oczywiście zaprojektowana tak, aby trudno było się do niej dostać, ale wyjść z niej też nie jest łatwo jeżeli zgubi się strzałki.

Piękne, stare „drzwi wyjściowe” z twierdzy:

Jedna brama, druga brama w kolejnych murach.

I ukazuje się Tui, już w Hiszpanii, w całej krasie obronnego miasta na szczycie wzgórza.

Zarówno Valença jak i Tui mają około piętnastu tysięcy mieszkańców. Boczą się na siebie ze wzgórz, z przeciwległych brzegów rzeki, zza granicy. Dwie fortece jakby na wieki zaklęte w pojedynku na groźny wygląd.

Teraz ta granica nie ma znaczenia. Mieszkańcy miast jeżdżą nawzajem na zakupy po tańsze towary, pewnie interesy prowadzą, pracują. Dzieli je tylko kilka kilometrów.

Minho jest dużą rzeką, co widać dobrze, gdy się stanie na początku tego mostu i spojrzy na dystans, które trzeba pokonać wysoko nad wodą. Ścieżka dla pieszych jest dobrze ogrodzona, z obu stron. Metalowa krata mostu tworzy geometryczny wzór światła i cienia, woda błyszczy. Przyjemny w sumie spacer.

Na środku mostu, na kracie wisi tabliczka przedzielona pionową linią na pół. Po jednej stronie widnieje P, po drugiej E. Żegnaj Portugalio.

Ostatnia, piąta rzeka w Portugalii na naszej drabince rzek od Douro do Minho. Ten efektowny most otwarto w 1886 roku. Jak w wielu przypadkach w północnej Portugalii, udział w jego powstaniu miał Gustave Eiffel lub któryś z jego uczniów. Tutaj projektantem był jeden z uczniów.

Odcinek granicy hiszpańsko-portugalskiej wyznaczony przez rzekę Minho biegnie przez około 75 km, czyli stanowi zaledwie nieco ponad 6% całkowitej długości bardzo długiej granicy hiszpańsko-portugalskiej, a to jest najbardziej ruchliwe przejście graniczne – most drogowo-kolejowy.

No to jesteśmy w Hiszpanii, w Galicji. “Bom Caminho” teraz zmieni się na “Buen Camino”.

Jak as lotnictwa chcąc nie chcąc wylądował na rzece Minhokliknij tu!

Zanim się pożegnamy się z rzeką Minho, może warto jeszcze wspomnieć o jednym zdarzeniu w tej okolicy.

Gdy Charles Lindbergh stał się już legendą, wraz z żoną Ann szukał najlepszych szlaków powietrznych między Europą a Ameryką specjalnie zbudowanym wodnosamolotem Lockheed Sirius. Odbywali wielką podróż przez 21 krajów, gdy 13 listopada 1933 roku, podczas silnej burzy zostali zmuszeni do lądowania. Wylądowali na rzece Minho, pomiędzy Tui i Valença. Pogoda zatrzymała ich tu na kilka dni, lokalne władze i mieszkańcy obu miast przyjęły ich bardzo gościnnie.

Lindbergh en el Miño. http://largandolastreyletras.blogspot.com

Przemek zajął nam miejsca w albergue w Tui, teraz dzwoni, ponagla nas, bo jest już po piętnastej, coraz więcej ludzi przychodzi i noclegu szuka. I w ten sposób przypominamy sobie, że Portugalia i Hiszpania są w dwóch strefach czasowych. A więc zgubiliśmy godzinę na środku tego mostu.

Po przejściu kolejnych 2 kilometrów docieramy do podnóża górki na której stoi katedra i nasz albergue w pobliżu. Krążymy, drogi w górę znaleźć nie możemy. W końcu, nie szukając strzałek idziemy na wyczucie przez jakieś uliczki i docieramy zmęczeni, na miejsce.

Za Rzymian nazywało się Tude. Ze względu na swoje strategiczne położenie było przez wieki zdobywane i kontrolowane przez wszystkich kolejnych „odwiedzających z zamiarem pozostania” (poprawne politycznie określenie najeźdźcy). Ma wszystko czego można oczekiwać od tak starego miasta – wąskie i kręte uliczki, mury, fortyfikacje, wiele kościołów i męczącą stromość ulic.




Tui znane jest również jako „stolica węgorza”, łowionego na miejscu. W barach w menu jest minóg, wyglądający jak wąż z przyssawką, którą przyczepia się do innych ryb, aby żywić się ich krwią. Taka ryba wampir – przysmak galicyjskiej kuchni. Po tym zachęcającym opisie zapewne ktoś zechce jej spróbować będąc w Galicji – należy szukać lamprea w menu. A tak wygląda na talerzu.

Nie zetknęłam się dotąd z tym intrygującym stworzeniem poza książką/filmem „Café pod Minogą”.

Katedra z oddali sprawia wrażenie bardziej zamku niż kościoła. Fasada katedry robi wrażenie od 800 lat – budowana w dwunastym wieku, w stylu romańskim i ukończona w wieku trzynastym, w gotyckim stylu.

Po raz pierwszy znajdujemy się w mieście, które leży w odległości około stu kilometrów od Santiago de Compostela. To od razu widać – w albergue, na ulicy, w barach tłumnie. Wielu pielgrzymów decyduje się rozpocząć Camino tutaj – 100 km to minimalna odległość, jaką trzeba przebyć pieszo, żeby otrzymać dyplom nazywany compostelą.

apvc-iconOdwiedzin: 2841