Dzień pełen wrażeń, emocji, ciekawych miejsc, pięknych widoków. Ostatni dzień marszu. Żal, nawet gdy pot w oczy szczypie, a nogi wołają „dość!”. Co to za dziwny narkotyk?
Wychodzimy z albergue jako przedostatni. Zostaje nasz miły Włoch, chyba czyta, bo lampkę nad łóżkiem ma zapaloną. W szafce „Botas” zostają tylko jego buty. Ruszyliśmy szosą z rozpędu, ale okazało się, że należało wejść na górkę koło albergue, a około 500 metrów dalej zejść na tę właśnie szosę. Po co? Niedaleko od albergue trasa jednak ostatecznie odchodzi od szosy w prawo (nie przegapić skrętu) i pnie się w górę, w górę ciągle. Zaczynamy pierwszą z dzisiejszych wspinaczek.
Wychodząc widzieliśmy jakieś brudne, brązowe chmury. Teraz w górze widzimy i czujemy, że to dym.
Pali się. Jednak nikt z tych, którzy wyszli przed nami nie wraca, więc idziemy dalej, a dym robi się coraz gęstszy. Obchodzimy górę i widzimy, że pali się duża połać stoku na następnej górze.
To nie jest na naszej trasie, na szczęście. Obserwujemy, jak nadlatuje helikopter z ładunkiem wody, ustawia się precyzyjnie u dołu zbocza, schodzi nisko i leci w górę zbocza nad ogień, wylewając wodę.
Idziemy powoli, ciesząc się widokami, pogodą, nawet akcją gaszenia pożaru.
A to jakiś wkurzony wędrowiec wywiesił w lesie.
„Jeżeli śmiecisz na Camino, to jeszcze długa droga przed tobą. Zbieraj swoje śmieci!”
Nad wioską Montouto warto uważać, żeby nie przegapić nieco w bok od trasy, na prawo, miejsca niezwykłego – pozostałości dawnego schroniska pielgrzymów i miejsca neolitycznych pochówków sprzed tysięcy lat.
Schronisko założył w XIV wieku król Pedro I i przez wieki było to najważniejsze schronisko dla pielgrzymów w górach Galicji. Tu, przez stulecia, karmiono i ogrzewano naszych starszych braci w wędrowaniu . Dzisiaj widoczne pozostałości to budynki z XVII wieku. Były tu albergue, izba chorych, kuchnia z piwnicą, cysterna na wodę, stajnie i dwie kaplice. W kapliczce do tej pory odbywają się uroczystości ku czci św. Jakuba, 25 lipca.
W pobliżu stoi intrygujący neolityczny dolmen Pedras Dereitas, gdzie przed tysiącami lat też odbywały się jakieś rytuały, bo przecież nikt takich kamieni nie stawia bez ważnego powodu. Teraz, o zmroku czy we mgle można by w nich zobaczyć postacie wspierających się wzajemnie wielkich pielgrzymów.
O ileż mocniej w takich odosobnionych miejscach czuje się, że bierzemy udział w czymś odwiecznym, wspólnym dla ludzi z różnych epok. Tysiące, setki lat temu stali tu ludzie i widzieli te same piękne góry i też byli w drodze. Warto dla takich miejsc przeboleć te kilometry po asfalcie.
Gdzieś w pobliżu znajduje się też inny dolmen – Menhir de Pedra Labrada i grobowce neolityczne.
Gdyby ktoś się tu zadumał i w czasie zagubił, wielkie wiatraki elektryczne na sąsiednim wzgórzu przypomną mu, że minęło już kilka tysięcy lat i pora ruszać dalej. A może ciekawie byłoby tu przenocować w namiocie?
Zejście po najfajniejszej drodze – brązowej, gliniastej ścieżce, bez kamieni, miękkiej, zacienionej, łagodnie w dół. Po deszczu pewnie nie jest to już taka fajna ścieżka, ale dziś wszystko jakoś bardziej nam się podoba. W dół, czasami stromo, przez około 3 km.
Na przełęczy Paradavella przyjemny bar w kamiennej chatce Casa Meson.
Siedzą wszyscy, którzy nas dziś wyprzedzili, dochodzi nasz ostatni współlokator, młody Włoch z Mediolanu. Gwar, śmiechy, rząd plecaków pod murkiem, cztery małe kotki, dwa duże psy, wielkie kanapki z tuńczykiem, oliwkami i pomidorami. Świeże i smaczne. Dowiadujemy się od naszego Włocha, że biedak nie czytał rano tylko zaspał, bo miał problemy żołądkowe w nocy. Cały stół radzi nad jego zatruciem, oferuje medykamenty, pyta jak tam, gdy wraca z toalety. Czy to do pomyślenia przy stole w życiu „pozacaminowym”?
Jest tu też Francuz, którego spotkaliśmy ze 3 tygodnie temu, idący już jedenasty tydzień z Francji. Idą z przygadaną po drodze studentką z Niemiec. Z tą parą mijamy się przez ostatnie dni. Mają namiot, idą powoli, cieszą się chwilą.
Wejście na drogę LU-530, idziemy przez wioskę Paradavella, gdzie widzimy następny ciekawy obiekt dziś – okrągły, kamienny budynek ze stożkowatym dachem, często spotykany na wsi w Galicji.
To palazza lub pallozza i wbrew temu co nazwa sugeruje, jest budynkiem gospodarczym dla bydła. Ta konstrukcja pozwalała zwierzynie przetrzymać surowe zimy.
W następnej wioseczce kolejna stara kamienna budowla, tym razem dostosowana do czasów współczesnych – pod łupkowym dachem stoi samochód.
Te konstrukcje opisujemy we wpisie o O Cebreiro na Camino Frances.
Zaczyna się, zapowiadana w przewodnikach jako najcięższa na Camino Primitivo, wspinaczka na tzw. Żabi Stok.
Teraz to podobno pestka, droga jest w miarę wyrównana, ale kiedyś pielgrzymi wdrapywali się tu jak żaby, od kamienia do kamienia, na rękach i kolanach, stąd ma być ta nazwa. Na szczęście nie brakuje tu cienia. Daję radę zrobić 100-120 kroków i muszę odpocząć, oddech wyrównać.
”Czujecie jak tu ten las, wszystkie drzewa pomagają nam, dodają sił?” pyta przechodzący Francuz.
To prawda.
W niedościgniony sposób opisał taki las rodak naszego współwędrowca Michel Houellebecq, w powieści „Unicestwienie”:
„Wielki, rozciągający się przed nimi las nie był nieruchomy, lekki podmuch wiatru poruszał liśćmi i to delikatne falowanie było jeszcze bardziej kojące niż gdyby liście całkowicie zastygły. Las zdawał się ożywiony spokojnym oddechem, poza wszelkim ruchem lub uczuciem, a jednak różnił się od czystego minerału, był delikatniejszy i czulszy, las był czymś pośrednim między materią a człowiekiem, samą esencją, spokojem życia, nieświadomym walki i bólu. …Kiedy człowiek go kontemplował śmierć traciła na znaczeniu”.
Chwila ulgi na przełęczy, gdzie mieści się wioska Lastra, a w niej trzy bary. Piwo, lody. Dochodzi Francuz z dziewczyną i w rozmowie wychodzi, że dziewczyna nigdy nie widziała serialu Colombo, a więc zamiast iść dalej, wspólnie z jej towarzyszem opowiadamy jej kawałki serialu. Oj chyba chcemy, żeby się dzień dzisiejszy wydłużył. Miło, ciepło.
„Primitivo to piękne miejsce, w którym można się zatracić i odnaleźć”, mówi na koniec Francuz.
I następna dawka wspinaczki, dłuższa, lecz mniej stroma. Cały czas pięknie, las, zachodzące łagodne słońce dodają sił. O Cadavo długo nie chce się pokazać.
Orientujemy się, że może nam zabraknąć gotówki po dzisiejszych licznych przerwach w barach, a być może czeka nas nocleg poza albergue, bo jest już po 18-stej i tylko para młodych została za nami na trasie, czyli wszyscy inni są już zakwaterowani. Nie wiadomo czy w O Cadavo jest bankomat.
Jednak jakiś spokój mnie ogarnia, wiem, że wszystko będzie dobrze, a jak trzeba będzie spać na przystanku, to też przecież nic wielkiego. Wszystko jest tak jak powinno być, tu i teraz.
Idziemy szeroką, świeżo wysypaną jasnym żwirem prostą drogą, która teraz błyszczy w promieniach słońca wiszącego nisko nad zachodnim horyzontem, dokładnie przed nami. Widok niezwykły. Spokój. Ta droga, Camino, to dobre miejsce. To naprawdę ostatnie kilometry?
O Cadavo
O Cadavo wyłania się spośród drzew nagle, zbiornikiem na wodę. Obok albergue z dużym napisem na drzwiach – Full. Zaraz jest drugi. Przed nim Polacy i Bask znani z poprzednich etapów. Bask zrywa się szukać hospitalery, która przychodzi i mówi, że u niej też nie ma miejsc, tak jak i w trzecim albergue w mieście. Wyczytaliśmy, że mieście jest 70 miejsc w alberguach, więc nie zrobiliśmy rezerwacji. Jesteśmy w tej sytuacji po raz pierwszy, i to w ostatni dzień. Ale nie martwimy się, nic a nic.
Zbiera się grupka radzić nad naszym losem, hospitalera znajduje nam w końcu pokój w hotelu Moneda (pokaż na mapie). Nie pytamy za ile, bo już wiemy, że w miasteczku jest bankomat, gdyby wymagali gotówki. Szkoda jednak, że w ten ostatni wieczór nie posiedzimy z tymi przyjaznymi ludźmi. Bask Sergio postanawia nas odprowadzić do hotelu, żeby tłumaczyć jak trzeba będzie i po upływie parunastu minut od groźby bezdomności Z. leży już w wannie, z której nie wychodzi przez godzinę. Potem ja następną godzinę, a o dwudziestej pierwszej idziemy na kolację w naszym hotelu. Hotele jednogwiazdkowe w Hiszpanii są z naszego doświadczenia lepsze niż trzygwiazdkowe w Londynie. Duży pokój, wygodne łoże, czysto, dobre jedzenie.
Nie chce nam się wierzyć, że to koniec wędrówki. W nocy nie mogę spać mimo luksusowych warunków. Podsumowuję ostatnie 32 dni.
Wyruszyliśmy na Camino Norte, z Irun, na granicy francusko-hiszpańskiej.
Przeszliśmy ponad 520 km, ponad 10 km przewyższeń. Tylko 4 dni było mocno deszczowe. Żadnych pęcherzy ani otarć na stopach. Żadnego potknięcia, zwichnięcia, upadku mimo trudnych podejść, a zwłaszcza zejść. Bez kataru, bólu gardła mimo chodzenia przez większość dnia w mokrych od potu ubraniach, czasem bóle nóg po długich zejściach. A mamy swoje lata!
Mnóstwo chwil zachwytu nad otoczeniem, przyjemności z kontaktu z podobnie myślącymi nieznajomymi.
Zaskoczyła nas nasza własna kondycja fizyczna, spokój w różnych sytuacjach, brak stresu, umiejętność życia tu i teraz i cieszenia się prostymi sprawami. Trudno przecenić co ta droga robi dla ludzi.