Przesadnie eleganckim statkiem linii Cristal, ozdobionym kryształkami Swarovskiego, płyniemy z Passau do Kasten.
Elegancja się chyba marnuje, bo i tak wszyscy na otwartym pokładzie w słonku siadają i się raczą, czym tam bar bogaty.
Dlaczego płyniemy? Staramy się unikać wychodzenia pieszo z miast, bo są to zazwyczaj zmarnowane kilometry na nieciekawe przedmieścia i wzdłuż drogi z ruchem samochodowym, a nie zawsze z chodnikiem. Tu nęciła nas też „przepływka” po nowiutkim Dunaju, którego zmieszanie z Inn obserwują wszyscy na statku z zainteresowaniem. Rzeka ciemna, niebieska, druga rzeka zielonkawa. Krótka gwałtowność przy połączeniu. I jedna i druga brzydną, płyną razem jako coś szarawego, ale mocarnego. Płyniemy przez godzinę, wśród zieleni.
Kasten
Wysiadamy w Kasten jako jedyni. Nieco już znudzeni pasażerowie obserwują nasze „schodzenie na ląd”, a naburmuszona załoga nie odpowiada na nasze „Danke. Auf Wiedersehen”. Chyba wkurzeni, że dla dwójki palantów w plecakami musieli się zatrzymywać, cumować, pomost spuszczać. Jakby autobusów nie było.
Krótki spacer na kemping w Kasten (zobacz na mapie). Nie ma nikogo w biurze, więc rozbijamy namiot w pobliżu łazienek. Niedaleko siedzą przed namiotem trzej młodzieńcy w wieku studenckim. Jeden z nich przybiega w tanecznych podskokach i sugeruje, że jeżeli nie podoba nam się ich sąsiedztwo, to jest wolna łąka tam dalej. Dziękujemy za sugestię, ale nie widzimy powodu, żeby ich sąsiedztwo miało nam się nie podobać i zostajemy. Pocieszam go, nie wiem dlaczego, że zostajemy tylko na jedną noc.
Kemping ładnie położony. Na terenie wewnętrzna marina, dużo łódek. Całość to raczej ogródki działkowe – przyczepy, kampery, wiele z nich obudowanych drewnianymi przybudówkami, grille, anteny satelitarne, telewizory. Dla kogoś kto lubi pływać łódką, łowić ryby, pewnie takie osiedle wakacyjne się sprawdza. Nie widać jednak miejsca, gdzie mogliby się ci ludzie spotkać, integrować. Wszystkie działeczki ogrodzone żywopłotami.
Idziemy zjeść coś w pobliskim Gasthofie/barze/stacji benzynowej. Wieczorem kolację, złożoną z bawarskiego palucha, zjadamy na ławce nad mariną, co kończy się wyłudzeniem większej części posiłku przez nachalne kaczki. Na widok człowieka siadającego na ławce gnają z drugiej strony jeziorka – małe, duże, wraz z nimi czaple i wszystko co żyje.
Przyjeżdża rowerami i rozbija się obok młoda rodzina z trójką dzieci w wieku „małorowerkowym”. Dzielne dzieciaki kąpią się w zimnym jeziorku. Podziwiam młodych rodziców – bez ustanku w ruchu, rozbijają namiot, rozpakowują, gotują, karmią, zabawiają, wieszają pranie. Chwila paniki – gdzieś zgubił się najmłodszy synek. Po chwili wywlekają go spod tropiku naszego namiotu. Nie zauważyliśmy, że wpełzł. Ciężka robota taki urlop, ale miło się obserwuje (dyskretnie) i sobie przypomina. Studenci oklapli całkiem. Co oni planowali na wieczór?
Łagodne wzgórza wokół, spokojnie, cicho, zielono. Słońce zachodzi. Kaczki poszły spać w krzaczki. Koszt noclegu 15 euro – dla nas.