Rano piekarz przywozi na kemping świeże pieczywo. Zwijanie namiotu, toaleta, śniadanie zajmują nam półtorej godziny. A gdzie się mamy spieszyć? Młoda rodzina pozbierała się przed nami.
Na jeziorku brakuje jednego z dwóch małych kaczątek. Ciekawe, ile ich było na początku. Kiedyś tak bywało i w ludzkich rodzinach.
Ten etap ma 17 km i 550 m przewyższenia, z wejściem na najwyższy szczyt na całym szlaku: Haugstein. Upał i moje kolano, dopiero co uspokojone lekami przeciwzapalnymi, jednak skłaniają nas do pójścia wzdłuż Dunaju, po ścieżce pieszo-rowerowej. Przechodzimy obok wzgórza z zamkiem Vichtenstein, na które mieliśmy się wspiąć i widoki podziwiać. Ech! Głupie kolano, no ale cóż mam zrobić. Załatwić sobie nogę na pierwszym etapie?
Ta pieszo-rowerowa droga prowadzi z Passau do Wiednia i ma 320 km (kliknij, aby przeczytać informacje na portalu Danube). Solidnie odgrodzona od drogi z ruchem samochodowym. Liczne, porządne mostki, wyznaczone i zagospodarowane miejsca odpoczynku z tablicami informacyjnymi o danych miejscach.
Łatwa droga. Donausteig czasem się z nią pokrywa, ale raczej prowadzi po górkach.
Gorąco. Co raz mijają nas pływające „bloki” – długie, najczęściej trzypiętrowe statki rejsowe. Mało ludzi widać na pokładach. Na początek przystajemy, przyglądamy im się, ale szybko powszednieją.
Śluza i elektrownia Jochenstein Kraftwerk, wspólne niemiecko-austriackie przedsięwzięcie na granicy. To, że przechodzi się granicę łatwo przeoczyć. Pamiętam to uczucie, gdy pierwszy raz przejeżdżaliśmy zachodnią granicę bez szlabanów, w 2004 roku. Jak łatwo się przyzwyczaić do normalnego, dobrego i trochę tego nie doceniać.
Jochenstein to skalista wysepka na rzece. Znajduje się tam kapliczka przydrożna z XVIII wieku oraz współczesna kamienna figura patrona żeglarzy św. Jana Nepomucena.
Wokół tej nieco tajemniczej wysepki krąży kilka legend. Jest podobno kamieniem, który diabeł zrzucił, żeby zalać miasteczko Engelhartszell. Tu też podobno działa psotna syrena Isa, siostra Loreley. W księżycowe noce swoim śpiewem wabi rybaków i żeglarzy. Jeżeli zobaczymy rzeźbę syrenki nad Dunajem będzie to pewnie Isa, odpowiedź Dunaju na sławniejszą Loreley znad Renu. Jednak skałka Jochenstein nie może konkurować ze skałą Loreley nad Renem. →
Odcinek Dunaju od Passau do Jochenstein jest jednym z najważniejszych i najlepiej chronionych obszarów w Niemczech. Strome zbocza doliny są rezerwatem przyrody, objęte są programem „Natura 2000”. Żyją tu największe i najpiękniejsze gady Niemiec: jaszczurka zielona i wąż Eskulapa. Jaszczurkę można by zobaczyć, węża, nawet Eskulapa, nie będziemy wypatrywać.
Engelhartszell
Kemping w Engelhartzell (zobacz na mapie) pojawia się przy drodze nagle, prezentując kuszący w upalny dzień basen kąpielowy. Zasadnicza kierowniczka wskazuje nam miejsce pod drewnianym domkiem. Z trudem wbijamy tylko niezbędne śledzie w twardy, pełen kamieni grunt. Oprócz nas jest jeszcze tylko jeden namiot, głównie są tu obudowane kampery i ten jeden drewniany domek nad nami. Tu mamy jedyny w tej podróży podwójny nocleg, ze względu na zabytki w miasteczku.
Obiad w barze przy basenie w czasie nagłej ulewy. Próbujemy się kąpać w basenie „inklusiv”, ale woda jest bardzo zimna.
Plastikowe krzesła złożone w sporą stertę można znaleźć za budynkiem łazienek, więc przynosimy sobie po jednym, żeby jak wszyscy tutaj, przed domostwem posiedzieć, na rzekę popatrzeć. Kamper naprzeciwko ogrodzony kwiatami w donicach. Para nam chyba rówieśna gotuje, zmywa. Trochę im schodzi na wydłubywaniu drobnych roślin spomiędzy płytek, zamiataniu. Siedzą twarzą w stronę rzeki przez większość dnia, wieczorem zwracają fotele w stronę przenośnej werandy, gdzie mruga wielki telewizor. Nie wiem, zazdrościć czy współczuć? Zależy jak bardzo się zmęczę danego dnia.
Wyjście do miasteczka na pierwszy rekonesans. Przyjemne, czyste.
W nocy trudności z zaśnięciem do późna z powodu mieszkańców domku nad naszą głową. To sześciu, chyba nieletnich chłopców, około 15-16 lat. Domek cały skrzypi, drzwiami trzeba trzasnąć, żeby zamknąć, a ci biegają między pokoikami, drą się, biją do pierwszej rano.
Niezależnie od uciążliwych lokatorów, którzy nam się trafili, przestrzegamy ewentualnych przyszłych chętnych na skorzystanie z namiotem z kempingu w Engelhartszell: nie dajcie się wcisnąć pod ten domek. Nawet najbardziej uważający lokatorzy domku muszą chodzić po skrzypiących schodach, po ganku, zamykać rozeschnięte drzwi. Miejsca było dosyć gdzie indziej, ale pewnie kierowniczka liczyła na większych gości – kamper czy duży namiot.
Wieczorem chmury się zbierają, a my mamy mnóstwo prania na sznurze. Życzliwy sąsiad ze wspomnianego kampera naprzeciwko pokazuje nam, że klucz do łazienki, który mamy, otwiera także pomieszczenie socjalne z suszarkami. Obsługa o tym nie wspomniała. Uratował nas od sporego kłopotu – jak spać z mokrym praniem w mini namiocie? Chętnie byśmy pogadali z nim o wczasach w kamperze, a on był ciekawy, dokąd idziemy, ale niestety nasza marna znajomość niemieckiego, a jego podobna angielskiego, na wiele nie pozwoliły.
Nocą dwie duże ulewy. Nasz namiocik dzielnie stawił czoła – ani kropla nie dostała się do środka. Ciepło, miło. Wychodzę około drugiej w nocy z namiotu, podnoszę głowę i staję oko w oko … z wielką niedźwiedzicą. No, tak naprawdę to z Wielką Niedźwiedzicą. Rozgwieżdżone niebo jest jak na wyciągnięcie ręki. Coś pięknego.