Rano czekamy na otwarcie baru Palazzio, żeby zjeść śniadanie, bo skończyły nam się wszystkie zapasy. Sklepu wczoraj nie znaleźliśmy, choć jest, przy głównej drodze. Jest niedziela rano, bar otwierają o 8.30. Niedługo jednak naszej radości, bo okazuje się, że do zjedzenia mają tylko biszkopcikos (to polska nazwa tych ciastek z hiszpańską końcówką – o dziwo wszyscy Hiszpanie nas rozumieją). Nie ma bułek, kanapek, niczego. Nie pierwszy raz zdumiewa nas ich podejście do biznesu. To nie lepiej się wyspać niż stać za pustym barem? Zjadamy co mają, kupujemy zapas napojów, bo dziś zapowiada się ciepły dzień i w drogę.
Uwaga – łatwo przegapić skręt w prawo na szlak, za rogiem jednego z domów na skraju wsi.
Droga prosta, długa, z pięknym widokiem na ośnieżone szczyty. Przez cały czas odkrytą łąką. Co raz drogę przebiegają nam zające różnej wielkości. Po 9 km, w Mombuey – miasteczku z barami i bankomatem, robimy przerwę na solidne śniadanie.
Mombuey (420 mieszkańców) znajduje się przy drodze krajowej 525, można się stąd wydostać autobusem, na przykład do Madrytu jedzie się stąd 4 godziny. Andrea żegna się, jedzie autobusem, gdyż kończy się jej urlop.
Co tym razem chce nam przekazać tablica pod kościołem?
Pielgrzymie, Templariusze, władcy legend na tych ziemiach, piękno i siła tej wieży, świadczą o ich wierze i ich istnieniu choć ich czas już minął. Idź drogą życia, twoje dobre uczynki będą mówić o tobie, gdy skończy się twój czas i twoja droga.
Głównym powodem, dla którego ten kościół w Mombuey został uznany za dobro kultury w 1931 roku, była jego wieża. To typowa średniowieczna wojskowa wieża strażnicza. Jej konstrukcja zdaje się potwierdzać, że był tu ośrodek Templariuszy. Na trasie Camino to jest całkiem możliwe, gdyż ich zadaniem była także ochrona pielgrzymów.
Na jednej ze ścian widać niezwykłą jak na kościół ozdobę – wspaniałą głowę wołu (buey). Lokalna tradycja uzasadnia jej obecność tutaj decydującą rolą, jaką odegrał wół w transporcie kamieni z kamieniołomu do budowy wieży.
Tu pewnie można też poszukiwać źródła niecodziennej nazwy miejscowości – kiedyś Mombuey to była to Monte Boe czyli Wola Góra.
Jeżeli wystarczy czasu można obejrzeć Castro del Buracote, siedlisko z epoki żelaza, którego mury sięgały kilku metrów wysokości. Otaczają go ostre kamienne płyty i fosa, której pozostałości można oglądać do dziś. To castro znajduje się na niewielkim wzniesieniu nad rzeką Tera.
Kliknij tutaj – daj się nastraszyć w Mombuey!
Jeżeli trafimy w okolice Mombuey w dzień Bożego Ciała w czerwcu lub w święto Wniebowzięcia w sierpniu będziemy mieli okazje zobaczyć jedną z edycji malowniczego festiwalu Gigantes y Cabezudos czyli Gigantów i Wielkogłowych, popularnego w różnych miastach Europy. Tu jest organizowany od XIX wieku.
Głównym zadaniem Wielkogłowych jest straszenie dzieci i zapewne niczego się niespodziewających pielgrzymów.
Uwaga: w Mombuey jest ostatnia okazja, żeby kupić coś na drogę.
Za Mombuey, po lewej, słyszymy dzikie ujadanie psów. Upewniamy się z daleka, że są za ogrodzeniem, bo wczoraj na nieocenionym forum caminodesantiago.me, czytaliśmy ostrzeżenie od ludzi, których te psy zaatakowały poprzedniego dnia i poszarpały im spodnie. Droga nadal piękna, przez las porośnięty srebrnym porostem.
Tereny coraz bardziej odludne. Tych kilku pielgrzymów z wczorajszej kolacji pewnie teraz ma kilka kilometrów bez ludzi wokół siebie. Tu podobno z sukcesem odtworzono populację wilka – przypomina nam się całkiem nie w porę, w środku pustkowia.
Coraz mniejsze dystanse między opuszczonymi wioskami. Jednak niedaleko zawalonych kamiennych domostw, jakby na przekór, stoją wypielęgnowane nowe wioseczki na kilka, kilkanaście domów, z czymś w rodzaju centralnego placyku, z porządnymi miejscami do odpoczynku dla pielgrzymów, z wodą. Jednak na bary czy sklep lepiej tu nie liczyć.
Między ruinami starego i wypielęgnowanym nowym stoją takie porządne tablice jak wcześniej w miasteczkach. W każdej wiosce. Postawiło jest Stowarzyszenie Przyjaciół Camino de Santiago prowincji Zamora.
Pilnie próbujemy sobie tłumaczyć teksty z tych eleganckich tablic. Zaczynają się od krótkiej poetyckiej informacji o miejscu, kończą wezwaniem „Wędrowcze …”. Czasem w drodze przydaje się jakiś pokarm dla oklapniętej myśli, żeby się całkiem w przeżywaniu bólu nóg czy pleców nie zagłębić.
Poczytajmy więc co ma nam do przekazania wioseczka Valdemerilla.
„Ta wioska uosabia spokój i wszystko czyni względnym; niewiele to tutaj mnogość. Twoja aprobata łagodzi osamotnienie. Czas tu zatrzymany, pokazuje, że próżny jest nasz wyścig z czasem.
Wędrowcze, głębia życia jest tym co się liczy, Reszta to prawdy względne, a wędrówka angażuje cię w istotę życia”.
Trzy kilometry dalej znów jest okazja do odpoczynku i refleksji. Wioska Cernadilla. Na zadbanym kamiennym placyku koło kościoła stoi studnia, ławki i kamienna fontanna oraz oczywiście tablica.
„Ta wioska, jak wiele innych, w kolebce czasu śpi, a wasze pielgrzymie kroki budzą nas, byśmy przyjęli was wielkodusznie i przyjaźnie, byśmy szli razem, ku pokojowi świata, który nas odkupi.
Wędrowcze, przyjacielu, siej wartości, a na końcu drogi pokoju zakwitną kwiaty”.
I jakby zainspirowana tablicą, wioska zaskakuje pięknymi kwiatami na poboczu drogi, nie tylko za płotem, w ogródkach. Pierwszy raz widzę tu te pomarańczowe kwiaty, to chyba maki kalifornijskie.
Przez cały dzień po wyjściu z baru w Mombuey nie spotkaliśmy jeszcze ani jednego człowieka.
Następne 4 kilometry prowadzą gruntową drogą pod górę i już jesteśmy w Entrepenas.
Entrapranas
Tu nocujemy, więc nie korzystamy z odpoczynku w kolejnym przystanku dla pielgrzymów, ale odszyfrowywanie tablic nas wciągnęło.
„To miejsce, pełne pokory i piękna, budzi nostalgię i zadumę; smutek z powodu nieobecności, nadzieja na spełnienie.
Wędrowcze, uczyń z nostalgii swoje zwycięstwo, które poprowadzi cię, poza samotność i ból, do ciepła bliźniego, do światła ducha, którym jesteśmy”.
Nostalgia, to właśnie co nas czeka od jutra, bo dziś to nasz ostatni pieszy etap, po 27-miu dniach w drodze. Z camino nie wychodzi się z dnia na dzień.
Długo dziś nam zeszło przez te zmagania z przydrożną poezją na pustkowiu, w dodatku w bliżej nie znanym języku.
Te kilometry od wejścia na Sanabres były inne niż dotychczasowe trasy. Tak nieustający, choć jednostronny, kontakt z przechodzącym wędrowcem ze strony opiekunów trasy (a dobrze byłoby wierzyć, że mieszkańców potencjalnie też) w tym wyludnionym miejscu to coś niezwykłego. Paradoksalnie, tu na tym pustkowiu pielgrzym może się poczuć bardziej zauważony niż na trasach zatłoczonych. Przypomina nam się pierwszy dzień wędrówki pod Sewillą ze starymi kaflami jako przejściem dla pielgrzymów przez bajoro.
Na innych drogach to pielgrzymi zostawiają swoje pamiątki, układają kopczyki z kamyków, wieszają wota. W ich stronę skierowane są żółte strzałki, czasem muszle, słupki z liczbą km do celu. Tu nie ma śladów obecności pielgrzymów, ale jest wyraźny ślad Drogi.
W Entrepenas (pokaż na mapie) mamy rezerwację w pensjonacie Casa Rural El Cuco. Drogo, ale w okolicy nie ma nic. Dom duży, ładny, czyściutko. Mamy brzoskwiniowy pokój i łazienkę z wanną, dawno nie widzianym luksusem.
O dziewiętnastej kolacja przygotowana przez gospodynię: ryż z żabnicą i małżami, dużo przystawek, wino, truskawki. Gospodarz pokazuje zdjęcia ze zdobycia Matterhorn, z czarnym pasem karate. Chyba mu nie zaimponujemy naszymi kilometrami, nawet z Sewilli.
Gospodyni dzwoni do taksówkarza w sprawie przejazdu jutro na dworzec w Puebla de Sanabria. Dowiaduje się ceny (28 euro) i widząc nasze miny postanawia pojechać rano na zakupy i zawieźć nas sama. Oby jej się jakaś wyjątkowa okazja trafiła na tych zakupach!