(+taxi)
Fragment trasy, który opuszczamy wygląda przyjemnie z daleka – prowadzi nad rzeką, w cieniu nasadzonych równo topoli, ale wiemy z opisu, że jest też sporo chodzenia po drodze z ciężarówkami w okolicy pobliskich żwirowni na rzeką.
Płacimy naszą działkę za przejazd, czyli 10 euro i wysiadamy w Olleros de Tera. Przejechaliśmy taxi 15 km dzisiejszego długiego etapu. Włoch postanowił jednak pojechać do końca etapu. Z trudem chodzi na poranionych stopach.
Ruszamy w stronę dużej pustelni – sanktuarium. Przy sanktuarium stoi przyjemna, zadaszona altanka z ławkami.
Sanktuarium Agavanzal – kliknij tu, aby poznać dwie legendy, w których zwierzęta wypadają lepiej niż ludzie
Początki tego miejsca kultu wyjaśnia legenda. Działo się to wiele lat temu. Jadący drogą dżentelmen zobaczył białego gołębia. Ptak zaczął trzepotać wokół niego, odlatywał i wracał.
Po wielu próbach ptak dał się złapać w krzewach dzikiej róży. Pan zamknął gołębia w klatce i ruszył dalej. Gołąb zdołał się uwolnić i znów dał się schwytać w tym samym miejscu. Ale tym razem rozległ się nadprzyrodzony głos: „Agavanzal, jestem z Agavanzal”. Zaskoczony rycerz przeszukał ciernisty krzak i znalazł piękną figurkę Królowej Niebios. Postanowił wybudować świątynię w tym miejscu.
Kiedy budynek był budowany zbierano fundusze wśród wiernych. Kolejna transza funduszy w postaci worków monet jechała do budowniczych. Poganiacze mułów postanowili uciec z tak wielkim bogactwem do Portugalii, ale wydarzył się nowy cud. Zaprzęg mułów nie dał się sprowadzić na złą drogę ani kijem, ani marchewką i dowiózł cenny ładunek na miejsce wbrew poganiaczom. Chmury i słońce stworzyły właśnie nad kaplicą coś jakby gołębia.
Trasa dalej łatwa, dochodzimy do zalewu i przez długi most nad rzeką Tera przechodzimy na drugą stronę. Uwaga: dochodząc do szerokiej drogi trzeba skręcić w lewo pod górę w stronę zapory, nie w dół w kierunku jeziora. Na moście z początku próbuję iść, jak należy po bocznym chodniku wygrodzonym dla pieszych, ale wymaga to likwidowania licznych pajęczyn przed sobą, więc dołączam do Z. na jezdni. Te gęste pajęczyny pokazują jak niewiele osób tędy chodzi. Rzeczywiście, od pustelni nie widzieliśmy nikogo. Przechodzimy wokół zalewu nie zatrzymując się choć ładnie tu jest nad wodą.
Planujemy zrobić sobie przerwę w Villar de Farfon, w najmniejszym albergue na trasie, dla czterech osób, prowadzonym przez parę z RPA z dwójką dzieci. W wiosce mieszka 8 osób. Chcemy się dowiedzieć jak to jest mieszkać i wychowywać dzieci na takim odludziu i jednocześnie pewnie codziennie spotykać ludzi z całego świata. Albergue nazywa się Rehoboth.
Malownicze miejsce, ale niestety zastajemy tylko kartkę „Gone shopping” na drzwiach. Stąd na pewno nie wyskoczyli do sklepu za rogiem i nie wrócą lada chwila. Robimy sobie przerwę na kamieniach naprzeciwko albergue i zjadamy swoje kanapki.
Teraz zaczyna się malownicza droga przez las. Janowce, wrzosy, stare kamienne murki i przez cały czas ośnieżone szczyty gór przed nami. Kilka wzniesień, trochę przedzierania się przez zarośnięte ścieżki i już widać wysoką wieżę kościoła w Rionegro.
Rionegro del Puente
Wejście do Rionegro (250 mieszkańców) jest ładne, przez most na rzece Negro, pod górkę na plac, z kościołem i albergiem (pokaż na mapie).
Albergue w Rionegro
Według legendy to tu Matka Boska ukazała się na dębie (carballeda) pielgrzymom, którzy próbowali przeprawić się przez wezbraną rzekę Negro, nakazując im rozłożyć peleryny na wodzie jak tratwy.
W powstałym tu kościele zaczęło działać Cofradía de los Falifos – Bractwo Falifos których główną misją była pomoc pielgrzymom, chorym i wychowywanie podrzutków. Budowali i naprawiali drogi i mosty, utrzymywali szpitale i opłacali mamki czyli rodziny zastępcze dla dzieci podrzuconych, zapewniali wiano dla biednych dziewcząt. Bractwo zostało założone w XIV wieku i działa do dziś.
W albergue ma także siedzibę Stowarzyszenie Przyjaciół Camino de Santiago w Zamora, które dba o miejsca odpoczynku dla pielgrzymów na trasie i robi dobrą robotę w tym regionie.
Na balkonie albergue replika znajomej figury św. Jakuba
Kliknij tu, aby poznać Cofradía de los Falifos – Bractwo Falifos.
Nazwa i legenda tego bractwa związana jest z „falifo” – jest to najlepszy strój jaki posiadał brat, darowany bractwu przez właściciela. Po śmierci darczyńcy szata była sprzedawana na aukcji w święto Virgen de la Carballeda – Matki Boskiej z Dębu. Tradycja ta nawiązywała do peleryn, które uratowały pielgrzymów przed utonięciem w rzece. Na dochody Bractwa, oprócz falifo, składały się oczywiście farmy, darowizny, co pozwalało im prowadzić tak szeroką działalność społeczną.
Bractwo istnieje do dziś, ale po konfiskatach nie prowadzi już tak szerokiej działalności. Obchodzi swoje święto w trzeci weekend września malowniczą mieszanką obrzędów religijnych, procesji z chorągwiami i jarmarku. Na jarmarku najbardziej typowe są stragany, przy których je się ośmiornice gotowane w specjalnych garnkach. Brzegi rzeki to jeden wielki piknik. W nocy jest muzyka i tańce. W nocy też odbywa się pochówek ośmiornicy jako symbol zakończenia imprezy.
Lokalna gazeta podsumowuje jedno z tych świąt: było 200 straganów, 3000 gości, zapalono w kościele 1400 świec. Wioska ma 250 mieszkańców.
Albergue mieści się w tym samym budynku od kilku wieków. Teraz budynek jest odrestaurowany, wygodny, czysty. Dużo miejsca pomiędzy łóżkami, kuchnia, miejsce do suszenia prania na patio. A na placu, naprzeciwko, jest sławna restauracja Me Gusta Comer czyli „Lubię jeść”. Po drugiej stronie jest Bar Palazio. Idziemy na piwo do Palazio. W miasteczku mieszka 250 osób. Na rynku w piłkę gra 3 chłopców. Gdzie indziej w taki miejscu zawsze był tłumek bawiących się dzieciaków. Jest kościół grający melodię co 30 minut, ratusz i pomnik Losady, założyciela Caracas w Wenezueli, tu urodzonego. Kiedyś cała ta kraina należała do rodu Losada. Latem można się tu wykąpać w rzece.
Kościół pierwotnie romański, wielokrotnie rozbudowywany, duży, z ciekawą wieżą z XVII wieku w stylu herreriańskim- surowym, pozbawionym ozdób, zapewne jako reakcja na przesadnie ozdobny styl plateresco.
Szukamy „okien życia” – wgłębień w ścianie, w których można było zostawić niemowlę. Zakonnicy dwa razy dziennie sprawdzali te „schowki”. Niemowlę oddawano rodzinie, w której była karmiąca matka i ta rodzina wychowywała dziecko do 7 roku życia, potem zajmował się nim kościół. Nie znaleźliśmy tych nisz albo ich nie rozpoznaliśmy.
Na dziewiętnastą, całą sześcioosobową grupą z albergue, idziemy na kolację do opisywanej na forach restauracji.
Szef kuchni i właściciel z wirtuozerią szykuje dania na oczach klientów. Za 10 euro dostajemy przystawkę z grzanek z musem z łososia, zupę caldo gallego z kapustą, schab i lody z ciastem. Wszystko bardzo dobre i świeże. Do tego wino i 3 nalewki. Wszystko na ładnie nakrytym stole – obrus, serwetki, dużo szkła. Wie co robi. Klienci to pielgrzymi, którzy już odwykli od takich luksusów. Menu peregrino wszędzie kosztuje 10 euro, jest proste, bywa bardzo dobre, ale podane z minimalny wysiłkiem. Tu, przez tę otoczkę wydaje się nadzwyczajne. Wszyscy na Sanabres mają w planach zjedzenie tutaj, a sława miejsca jest ogólnoświatowa, oczywiście w światku pielgrzymim. Miła atmosfera, siedzimy i rozmawiamy do 21-ej, dokupując butelki wina.