Wygodne łóżko babci Maxi pozwoliło porządnie się wyspać, ale trzeba wstawać, bo o 8-ej gospodarz przyjedzie ze śniadaniem i po klucze. Pani gospodyni sprawnie szykuje nam śniadanie z domowym ciastem i innymi produktami, które przynieśli. Na koniec dwie miłe niespodzianki: gospodarz oddaje nam wczorajszą zapłatę, bo jak się okazuje booking. com ściągnął nam zapłatę z konta o czym wczoraj gospodarz nie wiedział, a ponadto nie bierze nic za śniadanie.
Wychodzimy w zimny poranek szukać trasy Camino z naszej wioski do Galisteo i
– Camino provides czyli Camino dba o ciebie – widzimy na paradnej alejce wymalowany przystanek autobusowy i samotnego staruszka. Na przystanku oczywiście żadnych informacji, więc pytamy seniora „Galisteo?”. Okazuje się, że autobus będzie za 5 minut. Przyjeżdża za 15 minut. Gdyby ten dżentelmen nie wybrał się za wcześnie na autobus, minęliby nas po drodze. I to po drodze we mgle, bez pobocza, bo tak prowadzi szlak przez 11 km. Można też wspiąć się z powrotem na górę, z której zeszliśmy, do rozejścia się dróg do Riolobos i Galisteo.
Raczej nie polecamy tej akurat modyfikacji trasy. Nocleg w domu Babci Maxi był w porządku, ale wioska jest przygnebiająca, pusta i rano powrót na szlak nie jest prosty.
Galisteo – kliknij tu, aby poczytać
Nareszcie widzimy dobrze zachowane całe miasteczko z czasów arabskich o nienaruszonym układzie (dziś: 860 mieszkańców). Wcześniej była tu rzymska stacja Rusticiana gdzie zmieniano konie w podróży do Meridy.
Mur z kamieni rzecznych (cantos) z okresu Almohadów nadal otacza starą część miasta. W murach są trzy bramy. Większość domów w tym miasteczku znajduje się wewnątrz muru. Ciasno tu w środku. Twierdza zwana Torre Picota zbudowana w XIV wieku przez chrześcijańskich władców.
W obrębie murów znajduje się również apsyda w stylu mudejar należąca do kościoła, zbudowana w XIII wieku.
Galisteo robi wrażenie. Miasto stoi na szczycie góry, otoczone wysokim murem z flankami. Poniżej spokojna rzeka Jerte. Miasteczko wraz ze średniowiecznym mostem tworzą gotową malowniczą dekorację filmową.
I atrakcje dnia na tym moście się kończą. Pozostałe 21 km do Carcoboso idzie się po drodze bez pobocza. W oddali widać góry na wschodzie i na zachodzie. Słabe oznakowanie szlaku, dobrze, że mamy Garmina. Z. powtarza, że ci co się gubią na szlaku mają kłopoty z powodu „niemania Maciusia”. Już wyjaśniam: Maciej, nasz najmłodszy syn, kupił nam ten super sprzęt na Gwiazdkę.
Przerwa na picie w barze w wiosce Aldehuala del Jerte, czystej i przyjemnej.
Wioski, małe miasteczka w Estremadurze, choć nie bogate, są jednak zadbane. W większości są paradne alejki spacerowe z ławkami, lampy, porządne chodniki. Czysto i biało. Nie ma porównania z biednymi wioskami w górach Galicji, ale jest bardziej ubogo niż w kraju Basków.
Carcaboso
W Carcaboso jesteśmy już o 12.30. dzwonimy do hospitalery, przychodzi po 10 minutach i kwateruje nas. Możemy się więc swobodnie wykąpać i oprać zanim przyjdą inni. Albergue (pokaż na mapie) całkiem przyjemne, sporo miejsca.
Jutrzejszy długi etap do Aldenaueva miałby 40 km, a więc rozdzieliliśmy go rezerwując nocleg w Hostal Asturia przy drodze N-630, bez żadnej miejscowości wokół. Nocleg uwzględnia przewóz przez hostel z ruin Caparra, który oferują przy rezerwacji. Trzeba tylko poprzedniego dnia potwierdzić transport. Próbujemy dogadać się z młodą hospitalerą, żeby zadzwoniła do hostelu potwierdzić transport, bo nam się nie udaje. Nie sposób dojść do porozumienia o co nam chodzi. „Solo transporte desde Caparra” nie działa. – Dlaczego nie chcemy tam spać? – Mamy już pokój zarezerwowany. – Dlaczego z Caparra? W sumie nie wiemy czy po jej telefonie mamy transport czy drugi pokój. Trzeba się w końcu nauczyć hiszpańskiego, choćby ograniczonego – caminowego. Z czytaniem idzie mi jako tako, ale do komunikacji droga daleka.
W miasteczku są otwarte bary, spory ruch. Tu się trzeba zatrzymać, bo następny albergue jest dopiero za 40 km.
Przyjemny park z ławkami. Przy parku dom seniora. Domy takie widzieliśmy w większości miejscowości, przez które przechodziliśmy i na ogół są to porządne budynki.
Po powrocie widzimy niepokojący widok przed albergue – obrys małego ciała na jezdni i biało-czerwona taśma odgradzająca teren. Wokół krząta się grupa młodzieży, ale dosyć wesoło. Po chwili dziewczyna kładzie się na jezdni, ratownik coś wyjaśnia, zaczyna się akcja ratunkowa. Czyli to jest szkolenie pierwszej pomocy w terenie, pewnie dla urealnienia sytuacji. Ciekawy pomysł.
Carcaboso – kliknij, aby przeczytać i obejrzeć
Carcaboso (1100 mieszkańców) zostało założone w XIII wieku jako część posiadłości Galisteo. Nazwa Carcaboso pochodzi od słowa cárcava, co oznacza rów utworzony przez wodę. W miasteczku i najbliższej okolicy jest rzeka Jerte i aż cztery strumienie, więc nazwa pasuje.
W Carcaboso zachowało się kilka rzymskich kamieni milowych, które zgromadzono obok kościoła. Na jednym z tych kamieni milowych można przeczytać napis po łacinie: Cesar Trajano Adriano, syn Divo Trajano, zwycięzca Parthos i wnuk Divo Nerva Augusto z władzy trybunickiej, dokonał tej naprawy, a ten kamień milowy to 102.
A więc tablice „Inwestycja wykonana ze środków…” (zresztą jak najbardziej słuszne) to nie nowy pomysł.
W fasadzie kościoła z XVI wieku widzimy udany przykład recyclingu dwóch rzymskich kamieni milowych:
W 1752 r. w Carcaboso przeprowadzono kataster. Mieszkało tu między innym 22 rolników, rzemieślnicy różni, a z elity chirurg-cyrulik, duchowny i notariusz. Działał też depozyt miejski, czyli kasa zapomogowa dla rolników na wypadek nieurodzaju. Było 6 karczem i ani jednej szkoły. Liczba karczem sugeruje, że przepływ podróżnych był spory. W drugiej połowie XX wieku Carcaboso rozrosło się dzięki wprowadzeniu irygacji.
Kościół o białej fasadzie, stosunkowo niedawno wyremontowany, uświadamia nam jak dawno nie wiedzieliśmy małych białych kościołów z żółtymi ozdobami mudejar. Ostatni raz chyba w Andaluzji.