Budzimy się na dźwięk budzika i stwierdzamy, że nie wiemy, mimo, że spaliśmy przy otwartym oknie, czy w nocy była zapowiadana burza, czy nie, ale coś się wydarzyło, bo jest chłodno, świeżo, pochmurnie. Super.
Śniadanie ładnie podane w kawiarni na dole.
To nasz ostatni dzień marszu. Jutro Linz i w poniedziałek o świcie pociąg do Krakowa, z przesiadką w Wiedniu.
Jeżeli ktoś ma czas może ten etap rozciągnąć na dwa dni idąc szlakiem do Eferding i Wilhering, gdzie są ciekawe zabytki.
Ruszamy wzdłuż Dunaju, drogą pieszo-rowerową. Od rana gdzieś do 13-stej jadą grupy rowerzystów w stronę Linz. Nie wyglądają na turystów, raczej na lokalnych. Grupki starszych małżeństw, rodziny z dziećmi, koledzy. Wszyscy jadą w stronę Linzu. Jadą i gadają. Może na zakupy jeżdżą albo może jakaś impreza w Linz jest? Około 15-stej ruch rowerowy ustaje, nie widać powracających. Przez cały dzień nie spotkaliśmy ani jednej pieszej osoby.
Maszerujemy równym, dość szybkim krokiem, z pierwszą przerwą po około 7-miu kilometrach i drugą po 13-stu. Brak upału przywrócił nam normalną kondycję.
Kliknij tutaj: tablica informacyjna w punkcie odpoczynku przekazuje kolejną lokalną legendę
I znów powtarza się motyw bogatego rabusia prześladującego podróżujących Dunajem.
Po powrocie z wojny z Saracenami rycerz Mangold kazał wybudować na swoją cześć zamek – wysoko nad Dunajem, na skalistym wzgórzu niedaleko Feldkirchen, czyli po drugiej stronie rzeki dla nas. Codziennie odbywały się tam dzikie uczty. Mangold był baronem rabusiów najgorszego rodzaju. Nawet słudzy uważali, że przesadza.
Pewnego dnia jego łupem padł duży statek handlowy i kupiec z piękną córką. Mangold zakochał się w uprowadzonej. Obiecał uwolnić jej ojca, jeśli zostanie jego żoną. Ale ta odmówiła. Rozwścieczony Mangold kazał wtrącić ojca i córkę do lochu.
Służba w końcu się zbuntowała. W nocy słudzy uciekli z zamku, ale przedtem uwolnili więźniów. Rano Mangold wszedł do lochu uzbrojony w małą buteleczkę trucizny. Chciał pozbyć się ojca i pojąć dziewczynę za żonę. Ale oto drzwi lochu zatrzasnęły się za nim, znalazł się we własnej pułapce. Nie było nikogo, kto mógłby przyjść mu z pomocą. W desperacji wypił truciznę jednym haustem. Zamek stopniowo popadał w ruinę, aż nic z niego nie zostało.
Dalej przy drodze zwraca naszą uwagę duży kamień.
Napis na kamieniu: „Woda zatarła ślady, które zachowała pamięć”.
W pobliskim pięknym zamku Hartheim w Alkoven, w ciągu 4 lat (1940-44), w ramach akcji eutanazji T-4, zabito ponad 30 tysięcy ludzi, których życie zostało uznane za „niewarte życia”. W tym miejscu wrzucano prochy ofiar tej akcji do Dunaju. Prochy tysięcy ludzi.
Fall
Mijamy śluzę przy zaporze, która przepuszcza akurat duży statek. Za niedługo, za mostem pojawia się dość znienacka, po lewej, pole namiotowe, pełne kamperów. To nasz kemping.(zobacz na mapie)
Żegnaj Donausteig – tu kończymy pieszą wędrówkę.
Właściciela kempingu nie ma. Rozbijamy się pod młoda lipką, na granicy kempingu, przy polu kukurydzy, żeby nie być na drodze żadnego pojazdu, który chciałby wyjechać. Grunt ubity, uczynna sąsiadka pożycza nam gumowy młotek – przydatny sprzęt, tylko jak takie coś nieść?
Głodni jesteśmy. Mieliśmy tylko wodę na drogę. W pobliżu jest sklep. Pędzimy zanim się zamknie, bo dziś sobota. Jak to zwykle na głodniaka, kupujemy za dużo jedzenia.
Na kempingu jest dobrze wyposażona kuchnia, stoliki, lodówka z napojami (zapłata do koszyczka obok). Robimy obiado-kolację.
Siedzimy pod zadaszeniem przerobionym ze stodoły. Artystyczno-rolniczy nieład, stare narzędzia rolnicze, obrazy i makaty, stare meble. No, ale ma to jakąś atmosferę. Na kamiennych nadprożach budynku mieszkalnego wyryta data 1869 i inicjały właścicieli. Nieznane nam, pięknie kwitnące pnącze, aż sprawdzam czy nie plastikowe, bo tak nierealnie eleganckie. Z. sprawdza odpowiednią aplikacją (on ma aplikacje na wszystko) i okazuje się, że to passiflora.
Czekamy na właściciela, żeby zapłacić 24 euro (po 12 od osoby), tak jak wszyscy co dziś przyjechali. Dwaj młodzi Belgowie, bracia, jadą rowerami z Brukseli do Stambułu.
Przyjechał właściciel. Wesoły człowiek, powitał się przyjaźnie, pieniądze pozbierał i ognisko rozpalił w wielkiej misie, posiedział, pogadał. Kiedy drewno zaczęło się kończyć, patrzymy, a młody Szwajcar idzie do swojego kampera i wyciąga ze sporych zapasów drewna nowe polana. Okazuje się, że ma także spore zapasy nalewek szwajcarskich i równie chętnie się nimi dzieli. Jednak kamper stwarza wiele możliwości.
Nareszcie „duch drogi” na koniec się pojawił. Siedzimy sporą grupą do późna. Młodzi Belgowie, Szwajcarzy zorientowawszy się, że my z dawnego Mordoru i z czasów prawie równie odległych, zaczynają zadawać pytania. Widać, że niewiele wiedzą o naszych czasach i miejscu, ale chcą się dowiedzieć. Cieszą się, że udało im się spotkać kogoś z tamtych lat i miejsc, z kim mogą porozmawiać. Czuję prawie jak mi rośnie długa siwa broda, ale to bardzo przyjemny wieczór i bystrzy młodzi ludzie.