Rano postanawiamy urwać sobie z dzisiejszej dwudziestokilometrowej trasy kilka kilometrów dojścia do wybrzeża po drodze z ruchem samochodowym i wezwać taxi. Nie udaje się. Dzwonimy do gospodarza, który mówi po angielsku, i prosimy o pomoc w zamówieniu taxi. Przychodzi do naszego pokoju i próbuje, ale też bezskutecznie. Jak twierdzi, o tej porze wszyscy taksówkarze kursują na plaże z surferami. Postanawia, że sam nas podwiezie, bo droga do Zambujeira do Mar jest rzeczywiście trudna i długa. Podjedziemy na, jak to nazywa, pierwszą plażę. Po drodze ożywiona dyskusja o polityce. Dowiadujemy się między innymi, że w Wenezueli jest ponad 1000 generałów przy potrzebnych dwustu.
Mijamy dom z wielkim portretem Amalii Rodrigues na ścianie. Pytamy, dlaczego jest tu ten portret. Okazuje się, że w tej okolicy spędzała wakacje wielka Amalia, pieśniarka fado, gdy gospodarz był dzieckiem. Miała tu dom nad morzem, teraz jest to hotel. Kiedy przejeżdżała przez wioskę samochodem rzucała dzieciom cukierki, a dzieciaki wypadały po nie na jezdnię, nie zważając na samochody. Lubiła nosić długie suknie w kwiaty. Jej ulubiona plaża niedaleko jest nazwana jej imieniem.
Ale nam się trafiło! Autentyczna anegdota od człowieka, który spotkał ich największą artystkę. My akurat lubimy i słuchamy fado, o czym zaraz zawiadamiamy naszego rozmownego gospodarza, a Z. wyciąga telefon i puszcza ze swoich muzycznych zasobów „Uma casa portuguesa”, piosenka o portugalskim domu, gdzie „zawsze jest chleb i wino na stole, a jeżeli zapukasz delikatnie do drzwi, to wejdź i usiądź z nami”. „To jest ulubiona piosenka mojej matki” – mówi gospodarz. „Zawiozę was jednak na drugą plażę, będzie wam łatwiej. Jak będziecie w Zambujera wcześnie, to po prostu idźcie na plażę”.
Uma casa portuguesa – Amália Rodrigues
Atmosfera robi się kordialna. Mówię mu jak zainteresowała mnie Portugalia lata temu. Gdy Amalia zmarła w 1999 roku w kraju ogłoszono trzydniową żałobę. Co to za naród, myślałam sobie, który opłakuje swoją artystkę przez trzy dni? No i przedtem, jeszcze, gdy byliśmy na studiach, te goździki w lufach karabinów – to było coś nowego. No i zespół Madredeus z muzyką inną niż wszystkie i nieomylnie portugalską.
Dojeżdżamy do parkingu na klifie, wysiadamy, chcemy zapłacić, gospodarz odmawia stanowczo – no money, chciał nam tylko pomóc. „Tylko nie piszcie na booking, że podwożę”. No więc nie podajemy nazwy pensjonatu, bo tak ciekawego spotkania żal byłoby nie opisać.
Przed nami, po raz pierwszy na tej wyprawie: ocean. Wielkie klify, między nimi plaża i pieniące się fale. Potęga. „Bóg morzu otchłanie i grozę dał, lecz to w nim przegląda się niebo” tak kończył wiersz Portugalskie morze mało u nas znany poeta portugalski Fernando Pessoa, bardzo ciekawy artysta w siedmiu postaciach (pisał w różnych stylach pod siedmioma nazwiskami). Stoimy i przyzwyczajamy się.
Schodzimy w dół, tam knajpka, która byłaby naszym punktem odpoczynku gdybyśmy zaczęli od pierwszej plaży i do tego miejsca zrobili, no właśnie, ile kilometrów? Z. sprawdza – z dwudziestu zostało nam około 6 kilometrów do przejścia! A to niespodzianka. Mamy więc łatwiejszy dzień na regenerację i podziwianie widoków. Jeżeli ktoś chce zobaczyć lokalne mini zoo ze strusiami powinien zacząć na „pierwszej plaży” idąc na północ.
Tutaj, na drugiej plaży, czyli plaży Carvalhal, na początek trzeba wejść na wysoki klif, stromo, po ziemno-kamienistej ścieżce. Dobrze, że wchodzimy, a nie schodzimy. Rzadko nam się zdarza cieszyć z takiego układu. Na górze – jesteśmy w końcu w raju – skały, fale, mewy, widoki rozległe, groźne i piękne. Niebo rzeczywiście w morzu się przegląda, jak obiecywał poeta. Piękne kolory.
Ścieżka w bezpiecznej odległości od brzegu klifu, przez gęsty lasek, który tworzy jakby zielony tunel.
Trochę brodzenia w piasku.
Dużo ludzi idących na południe, czyli odwrotnie niż my. Wczoraj przez cały dzień, na trasie Alzjezur – Odeceixe spotkaliśmy 4 wędrujące osoby, dziś nawet nie próbujemy liczyć, ale jakiegoś nadmiernego też tłoku nie ma. Idziemy wolno zachwycając się widokami. Za wydmami widać z daleka białe miasteczko.
W jednym miejscu ścieżka schodzi na brzeg urwiska, wzdłuż skały. Nogi się pode mną uginają, ale co robić? Schodzę na nią i idąc twarzą do skały, jojcząc cicho pod nosem (co dziwnie uspokaja) przesuwam się wzdłuż ściany, nie wiedząc co zobaczę za zakrętem. Na szczęście za rogiem ścieżka odchodzi od ściany, poszerza się i schodzi na schody w dół. Nie był to długi fragment i pewnie bezpieczny, (nie spojrzałam w dół), ale 10 kilogramów na plecach trochę pewności siebie odbiera, zwłaszcza gdy się ma lęk wysokości.
Zaczyna padać. Po drodze plaża dla nudystów. Schodzimy w stronę miasteczka, a potem stromo, już ulicą na następny klif, gdzie mieści się miasteczko Zambujeira do Mar. To już prowincja Alentejo.
Zambujeira do Mar
Camping Villa Park Zambujeira do Mar (zobacz na mapie) znajduje się trochę poza miastem, w lesie. Duży, dobrze zorganizowany. Kolorowe domki kempingowe, każdy z murowanym grillem i tarasikiem. Działki dla kamperów wyznaczone żywopłotami. Jesteśmy jedynym namiotem. Placyk dla namiotów ogrodzony niskim żywopłotem, tak więc jakiś kamper, których tu jest dużo, nie może sobie po prostu podjechać pod skromny namiocik i się rurą wydechową wypiąć na ludzi w nim mieszkających. Dużo porządnych toalet i pryszniców, czysto. Basen, ale nikt nie pływa, chyba za zimno. Nocleg 15 euro za dwoje.
Rozbijamy się, przynoszę plastikowe krzesła i stół z sąsiedniej, pustej działki. Jak taki sprzęt ułatwia życie wie tylko ten kto namiot na piasku stawiał. Piasek oblepia wszystko. Idziemy do baru na terenie kempingu coś zjeść. Spory wybór prostych dań; przy barze przyzwoicie zaopatrzony sklep samoobsługowy. Uwaga – herbata to chá (cza). Nie rozumieja tea, Tee. Chyba niewiele herbaty tu pijają. Siedzimy sobie obserwując życie kempingowe. Czarna chmura nadciąga znad lądu. Zbiera się na burzę.
Nasz dzielny mały namiocik przetrzymał gwałtowną ulewę bez żadnego uszczerbku. Piasek teraz jeszcze skuteczniej lepi się do wszystkiego.
W nocy chyba żaby koncertują zawzięcie. Dość chłodno w namiocie, ale jest OK. W łazienkach, w nocy, wita mnie na wejściu radosne „I love you baby” Andy Williamsa. Całą noc świeci się tu dyżurne światło, nic nie gaśnie nagle i gra cicho miła muzyka. Po prostu, żeby było miło. W kibelku. No i jak tu nie lubić Portugalczyków?