Dzień 16: Comillas – Serdio, 21 km

Dwa tygodnie temu rozpoczęliśmy Camino. Po kilku dniach z dobrymi noclegami jesteśmy w dobrej formie. Wyruszamy z Comillas późno, ok. 9.30, jak zwykle, kiedy nie śpimy w albergue. Jeszcze w granicach miasta musimy się ubrać przeciwdeszczowo, bo zaczyna padać i tak będzie padać z niewielkimi przerwami przez cały dzień. Droga Comillas – Serdio, 21 km łatwa, początkowo można wręcz powiedzieć – luksusowa. Długo idzie się wzdłuż drogi, po wydzielonej ścieżce wyłożonej jak dywanikiem specjalną nawierzchnią dla ścieżek rowerowych. Równo, miękko pod stopami, niewiele wzniesień, piękne widoki na ocean, plaże, surferów, wzgórza.

No raj prawie, tylko że leje non stop, a w pewnym momencie tak intensywnie, że chowamy się pod zadaszenie przydrożnego baru. Rozkładamy sobie barowe krzesła i w sumie dobrze nam i sucho. W pewnym momencie podjeżdża van i wyskakuje z wyraźnym entuzjazmem chyba nieźle wygłodniała rodzinka. Kiedy się orientują, że my siedzimy przed zamkniętym barem, wycofują się rozczarowani.

Z drogi widać bardzo malowniczo położone San Vincente de la Barguera w dole, z wielkim kościołem na cyplu, zamkiem i długim kamiennym mostem. Zbyt mocno leje by zrobić zdjęcie.

Na dworcu autobusowym w San Vincente de la Barguera zachodzimy do baru na herbatę i (ryzykujemy) „biszkopcikos”. O dziwo kelnerka zrozumiała, tylko zapytała: grandes, pequenios? Zdawało nam się, że tak właśnie nazywają indywidualnie pakowane kawałki biszkopta. Sprawdzamy – zgadza się. Bizcoco (bizkoczio) to biszkopt.

Leje. Idziemy do kasy zapytać, czy nie ma przypadkiem autobusu do Serdio. Zatrzymuje nas ciężka jak chmura gradowa mina kasjera, nawet zanim zdążyliśmy zauważyć kartkę „NO BUS TO SERDIO!”

Nie chcemy się zatrzymać w Vincente z powodu marnych opinii o tutejszym albergue, zwłaszcza dotyczących kwestii sanitarnych. W Serdio jest albergue na kilkanaście osób, więc rezerwujemy telefonicznie pensjonat i ruszamy dalej.

Przez kilka wzgórz i wiosek, piękne okolice, docieramy do Serdio, gdzie w holu pensjonatu wita nas radosny okrzyk Jamesa z Vancouver. Spotykaliśmy się już pierwszego dnia, rozmawialiśmy po drodze kilka razy. Pensjonat Posada La Torre w Serdio nowiutki, czyściutki (pokaż na mapie). Wanna! Jak wspaniałym doznaniem jest długa, gorąca kąpiel można docenić w pełni po 20 kilometrach marszu w deszczu.

Obiado-kolacja w barze z Jamesem i Debrą z Vancouver, długa ciekawa rozmowa.

Z rozmowy wynika jak bardzo wiele podobieństw jest teraz w naszym życiu. Nawet takie same Garminy i sprzęty turystyczne mamy, na przykład Z. ma kurtkę Arcterix produkowaną w Vancouver.

Pracowaliśmy wszyscy w edukacji, pieczemy chleby, robimy jogurty, uprawiamy podobne warzywa, czytamy tych podobnych autorów, nie lubimy tych samych polityków i niektórych trendów współczesności, zwiedziliśmy sporo tych samych miejsc na świecie. No i chodzimy na Camino. Globalizacja na poziomie indywidualnym 😊.

Nie do pomyślenia dla naszego pokolenia z tej strony „żelaznej kurtyny” jeszcze jakieś 30 lat temu – prawie identyczne życie w Polsce i Kanadzie.

Wspomnienia zaczynają się różnić, kiedy dochodzimy do czasów naszych młodości, a kiedy wspominamy rodziców – pokazują się całkiem inne światy.

Ojciec Jamesa, dyplomata, placówki w kilku krajach, ojciec Debry miał farmę w Kanadzie.

U nas – mój ojciec, siedemnastoletni jeniec wojenny, praca u bauera. Mama Z., porucznik, aresztowana przez NKWD po „wyzwoleniu” w styczniu 1945, ledwo przeżyła obóz w Donbasie.

apvc-iconOdwiedzin: 2841