Budzę się z nadzieją, że kolano się zregenerowało po odpoczynku, ale już pierwsze kroki przekonują mnie, że nie jest dobrze. Postanawiamy iść do biura informacji turystycznej zorientować się co tu jeździ po trasie Camino, żeby się dojazdami poratować od jutra rano.
Po przejściu około 200 m już wiem, że nie będzie żadnego chodzenia jutro, nawet do autobusu. Wracamy do hotelu i radzimy co robić. Mogę wziąć leki przeciwzapalne i przeciwbólowe i próbować iść, ale jak utknę gdzieś na pustkowiu, to będzie znacznie większy kłopot niż tu, w dużym mieście. Przedłużamy pobyt w hotelu o dwie noce, odwołujemy rezerwacje w Navarette i Najera. Szkoda, to ładne odcinki i ciekawe miejsca.
Przy recepcji jest kilka książek. Biorę do pokoju starą książkę o Camino gdzie wyczytuję, że nasz przedwczorajszy odcinek z Los Arcos do Viana był dawniej znany jako Mataburros, czyli „zabójca osłów”. No, to by się zgadzało.
Noga odmawia posłuszeństwa w drodze – co robić?
Z. rozpoczyna serię rozmów z ubezpieczycielem – Credit Agricole. Po paru godzinach pani stwierdza, że nie mogą się porozumieć ze szpitalem w Logroño i żebyśmy poszli tam sami, a na koniec wzięli rachunek i dokumentacje medyczną. Opieka ubezpieczyciela, choć nieskuteczna, o niebo lepsza niż w ubiegłym roku w Toskanii, gdzie poprzedni ubezpieczyciel po prostu nie zareagował na próby kontaktu.
W szpitalu kolejka na około 6 godzin. Zastanawiamy się, jak właściwie mogą mi pomóc poza przepisaniem recepty na NLPZ, który już mam. Postanawiamy zrezygnować z czekania i iść niedaleko, do fizjoterapeuty. Po dwóch wizytach i wydaniu 100 euro na zabiegi mogę przemieszczać się lekko kuśtykając.
Pan fizjoterapeuta ogląda moje wygodne, ulubione buty Salewa, które mnie przeniosły przez setki kilometrów i mówi, że buty są bardzo dobre, ale nie dla mnie. Potrzebuję znacznie grubszej, elastycznej podeszwy.
Biofenac nadgryza mi żołądek dwa razy dziennie, ale nie mam wyjścia.
Ubezpieczyciel dowiaduje się regularnie, jak sobie radzimy.
Dopisane później: refundacji nie dostaliśmy, bo zabiegi fizjoterapeutyczne nie były objęte naszą polisą. Niezależnie od wyniku, dobrze wspominamy ten stały kontakt ze strony ubezpieczyciela.
A w tym czasie FC Barcelona zostaje mistrzem Hiszpanii. Wieczorem w barze oglądamy triumfalny przejazd drużyny przez miasto po powrocie do Barcelony. Tłumy na ulicach, piłkarze w otwartym, piętrowym autobusie, operator często pokazuje Roberta Lewandowskiego cieszącego się razem z kolegami. Przyjemnie na to popatrzeć. Bar, gdzie siedzą głównie starsze panie, nie ogląda.
Kolacja w barze sushi, bo tylko ten jest otwarty w pobliżu o nieludzko wczesnej godzinie osiemnastej. Nie odważamy się na sushi, bo w barze jest jawnie, bez ukrywania, brudno. Jemy makaron, który przynajmniej trzeba ugotować, z warzywami, też gotowanymi, wszystko bezpiecznie gorące.
Przez cały czas kręcą się pod nogami dwaj śmieszni chińscy bliźniacy, może trzyletni. Gdy wychodzimy z baru widzimy malców z ojcem przy stoliku na zewnątrz. Jedzą z apetytem z pudełek z McDonald’s.