Z. zakleja zranioną stopę plastrem i wyruszamy po siódmej na autobus do wioski Atezgua, żeby ominąć około 6 km wychodzenia z miasta. Przejdziemy dziś około 16 km.
Na dworcu autobusowym jest kilka osób z plecakami, wśród nich młody chłopak z Berlina. „O sąsiedzi” cieszy się, gdy mówimy, że jesteśmy z Polski i opowiada nam, dlaczego idzie na Camino.
Planowali tę trasę z dziewczyną, mieli iść w zeszłym roku. Dziewczyna zginęła w wypadku samochodowym niedługo przed wyruszeniem. Po roku rodzina i przyjaciele wypchnęli go wręcz na to Camino, żeby poszedł dla siebie i dla niej, dla jakiegoś zamknięcia. Kiedy na pierwszym etapie wszedł na szczyt w Pirenejach, długo nie mógł się pozbierać i ruszyć dalej. Mieli to osiągnąć razem.
Tutaj, na Camino, takie zwierzenia od osób właśnie poznanych nie są niczym nadzwyczajnym. Niektórzy mają wręcz potrzebę wygadania się do nieznajomych. Chyba sporo nieszczęść ludzie chcą tu zadeptać, wymęczyć z siebie. Można to wywnioskować choćby z liczby idących samotnie, zwłaszcza starszych ludzi. „Człowiek na dobrym koniu może wyprzedzić swoje demony, jeśli utrzyma dobre tempo” powiedział prezydent Theodore Roosevelt tłumacząc, dlaczego jeździ całymi dniami na koniu po stracie żony i matki w jednym dniu.
Zmęczenie fizyczne jest dobre dla duszy. Dobrze byłoby, żeby to była wiedza powszechna.
Wysiadamy w wiosce Atezgua, czyli omijamy sławny kran z darmowym winem z winiarni Irache, 2 kilometry od Estella. Bez żalu, bo my z opcji piwnej kraftowej raczej.
Z przystanku widzimy zamek San Esteban i wioskę Monjardin wysoko nad doliną. Monjardin dominuje nad drogą i okolicą w promieniu wielu kilometrów. Zamek ten odegrał istotną rolę w rekonkwiście Nawarry na początku X wieku. Według legendy jest tu pochowany król Sanches Garces I, który w odbił zamek z rąk Maurów w 908 roku i otworzył drogę do zdobycia całej doliny Ebro.
Wspinamy się w kierunku Monjardin podziwiając widoki.
Po drodze stoi Fuente de los Moros – czyli źródło Maurów, z XIII wieku. Studnia pod całkiem porządnie wyglądającym zadaszeniem. Po wodę trzeba zejść po schodach w dół, ale chyba nawet najbardziej zdesperowany wędrowiec nie zaryzykuje napicia się z tego wątpliwej czystości źródła.
Wioska Villamayor de Monjardin (130 mieszkańców) u podnóża zamku.
Romański kościół góruje nad miejscowością.
Warto zobaczyć prosty, romański portal. Na jednym z kapiteli dzielny rycerz Roland znów walczy z muzułmańskim olbrzymem Ferragutem. Kościół zamknięty.
Pouczająca, kolejna opowieść o rycerzach Karola Wielkiego wiąże się z tym zamkiem. Kliknij poniżej, aby przeczytać.
Nie przechytrzysz losu – kliknij tu, aby o tym przeczytać
Nie przechytrzysz losu – legenda o Karolu Wielkim w Monjardin i męczeńskich rycerzach
Karol Wielki i jego armia Franków, powracający do Francji po kampanii wyzwalania drogi do Santiago, zostali wyzwani na bitwę przez króla Nawarry w miejscu zwanym Monjardin. Karol Wielki przyjął wyzwanie króla Nawarry.
W przeddzień bitwy Karol modlił się gorąco, by Bóg wskazał mu, którzy z jego ludzi mają zginąć w starciu. Gdy stanął przed swoimi oddziałami rano spostrzegł, że niektórzy rycerze zostali oznaczeni czerwonym krzyżem na plecach. Karol, ideał władcy, dbający o swoich wojowników, nakazał zamknąć tych ludzi w kaplicy i walczyć bez nich.
Bitwa była wielkim zwycięstwem Karola, nikt z jego rycerzy nie zginął, wróg poniósł ogromne straty. Uradowani rycerze pognali do kaplicy, gdzie przebywali zamknięci druhowie, by podzielić się z nimi radosną nowiną. Jednak nawet Karol Wielki nie ma mocy zmieniania ludzkiego przeznaczenia – wszyscy „ocaleni” leżeli martwi.
„Chrześcijańscy wojownicy” – oświadczył król – „choć miecz was nie zabił, to jednak nie straciliście palmy zwycięstwa ani nagrody męczeństwa”.
W wiosce jest bar i jest też sklep z ciepłymi napojami i stolikami. Zjadamy śniadanie.
Zimno. Na tym małym skrawku równego terenu pod zamkiem budują wielki gmach, chyba hotel.
Tutaj należy się zaopatrzyć w wodę na resztę dzisiejszej trasy. Po drodze może, ale nie musi, stać bar przewoźny. Poza tym nie ma nic – nie ma żadnej miejscowości aż do Los Arcos.
Camino schodzi teraz w stronę doliny rzeki Ebro. Przyjemne, łagodne zejście. Łatwa trasa po wygodnej drodze aż do końca. Pola, pola wokół. Cienia nie ma.
Los Arcos
czyli Łuki to mała mieścina z wielkim kościołem.
Kamienne ulice bez drzew, kilka restauracji.
Legenda, a może i prawda, dotycząca nazwy miasteczka: po śmierci króla Sancha Garcés III Wielkiego wybuchła wojna o schedę po nim między jego wnukami, zwana Wojną Trzech Sancho. Tutejsi łucznicy byli tak skuteczni, że zwycięski Sancho IV nagrodził miasto herbem królewskim przedstawiającym łuki i strzały, no i nazwą.
Kościół Santa Maria jest najbardziej godnym uwagi budynkiem w Los Arcos. Kościół to mieszanka stylów od XII do XVIII wieku, w tym romański, gotycki i barokowy.
Las Arcos było zamieszkane od czasów rzymskich, o czym świadczy pięć rzymskich grobowców odkrytych przy wjeździe do miasta.
Kończymy kolację około 22-giej, kiedy do restauracji wchodzą rodziny z trójką dzieci w wieku wózkowym. Dzieci całkiem aktywne o tej porze, nie marudzą. Może nie muszą wstawać do przedszkola rano?