Dzień 4 – Bagni San Filippo – Abbadia San Salvatore, 12 km

Co za dzień! Przeszliśmy zaledwie 12 km, ale zajęło nam to 5 godzin, a przewyższenie to 750 m. Opuściliśmy zielone, łagodne (tylko z wyglądu) pagórki i wyruszyliśmy przez las na konkretną górę w sąsiedztwie wulkanu Monte Amiata.

Bagni San Filippo nie znajduje się na obecnej trasie Via Francigena, a więc musimy przejść przez tę górę, żeby dotrzeć na nocleg do miasteczka Abbadia San Salvatore, skąd zejdziemy po drugiej jej stronie na współczesną trasę Via Francigena. Stara trasa VF szła tędy kiedyś, ale ją wytyczono na nowo inaczej.

Kliknij, aby powiększyć

Po drodze surowa kapliczka, w której w XIII wieku pustelnicze życie wiódł San Filippo Benizi.  Stara, obecnie alternatywna, trasa Via Francigena zachowała oznaczenia, ale trzeba do nich dojść, najlepiej za Garminem, ale ulica od pustelni też doprowadzi. Znaków trzeba szukać po lewej. Ruszyliśmy pod górę. Dość ciepło, 25 stopni.

W pewnym momencie po obu stronach ścieżki pojawił się w środku lasu plot odgradzający od wąwozów po obu stronach i co parę metrów takie ostrzegawcze tabliczki.

Zakaz wstępu. Obszar, na którym występują potencjalnie niebezpieczne emisje gazu (CO2)”.

Okazało się, że nie można schodzić w dół, gdzie przy sprzyjającej pogodzie można się zatruć dwutlenkiem węgla ze szczelin w wulkanie.

W 2003 życie stracił tu lokalny myśliwy z psem. Pewnie pies przepadł, a on zszedł ze ścieżki niżej, by go poszukać (przeczytaliśmy o tym w archiwalnej gazecie lokalnej już w domu). Przypomniały nam się legendy o śpiących rycerzach. Może mieli pecha trafić na jakiś wąwóz pod niby wygasłym wulkanem? Dobrze, że były znaki Via Francigena, bo mielibyśmy wątpliwości czy powinniśmy w ogóle tu być. Od rana nie widzieliśmy żywego ducha po drodze.

Woda nie była gazowana

Płot skończył się dość wysoko na zboczu, ciągnął się około 1,5 km. Powiał miły wiaterek i ukazały się rozległe widoki. Odetchnęliśmy głębiej.

Trasa nadal pnie się pod górę, po lesie, w końcu wychodzi na drogę regionalną z oświetlonym przejściem dla pieszych. Skoro jest przejście to znaczy trzeba przejść, żeby dalej iść naprzeciw jadącym samochodom. Tu samochodów nie widać, a znaki VF prowadzą na jakieś podwórko i zostawiają zdezorientowanego wędrowca w plątaninie prywatnych obejść. Po próbach z różnymi podwórkami w końcu trafiamy na kolejny znak na domu, na którego ścianie jest także kran i tabliczka „Fontanella per peregrini”. Przyzwoici ludzie i domyślni. Woda nam się właśnie kończyła. Napełniamy butelki.

Widoki na zamek Radicofani, na obecnej trasie VF i rozległą dolinę.

Teraz szlak prowadzi głęboko w dół, co nas nie cieszy, bo nasz cel jest na górze. Gdybyśmy poszli tamtą szosą z nieistniejącym ruchem zamiast za znakami pewnie byśmy już dochodzili na miejsce.

Najazd kursorem = lunetka

Abbadia na wzgórzu, a droga idzie w dół

W końcu szlak skręca z powrotem w stronę szczytu i po męczącym podejściu jesteśmy w Abbadia San Salvatore czyli Opactwie Zbawiciela.

Abbadia San Salvatore

Miasteczko zbudowane jest wokół opactwa na górze obok wulkanu, który dominuje po zachodniej stronie. I znów widać jak cenne było miejsce na szczycie, w ramach murów obronnych.

Ani jednego drzewka, skwerku, jeden nieduży plac w centrum z drzewami, gdzie toczy się życie po południu.

Kamienne ciasne uliczki, mury obronne, wydaje się tu jakoś duszno. Zatrzymujemy się w przyzwoitym hotelu *** o frywolnej nazwie La Bocca di Bacco czyli Usta Bachusa (zobacz na mapie).

Zwiedzamy opactwo i muzeum sztuki sakralnej zanurzając się w historii jeszcze głębiej niż w poprzednich miasteczkach. Opactwo założone w VIII wieku było ważnym ośrodkiem w średniowieczu. Było także bogate, a więc zbiory są też ciekawe. Mają tu na przykład czternastowieczny relikwiarz z pozłacanego brązu w formie popiersia św. Marka Papieża z IV wieku, do którego przenoszona jest czaszka świętego na różne uroczystości.

Czaszka na co dzień spoczywa pod ołtarzem w kościele opactwa.

Mają tu też Actum Clusio, pergamin datowany na 876 rok, w którym po raz pierwszy pojawia się nazwa Via Francigena.

Przez ponad tysiąc lat opactwo przechowywało jeden z najstarszych na świecie rękopisów Biblii przetłumaczony na łacinę przez św. Hieronima, znany jako „Codex Amiatinus”. Teraz jest tu kopia, oryginał znajduje się we Florencji.

W kościele wysokie drewniane sklepienie, wysokie schody prowadzą do ołtarza. Sporo osób na popołudniowej mszy w sobotę, ale dzwon wzywał głośno przez dobre 5 minut.

Stara kopalnia rudy rtęci w Abbadia, odpowiedzialna za rozwój miasta na początku ubiegłego wieku, została przekształcona w multimedialne muzeum z wjazdem do kopalni.

Legenda o powstaniu opactwa – kliknij tu, aby ją poznać

Dawno, dawno temu na zboczu tej góry rosła srebrna jodła. Pewnego dnia, 1300 lat temu, przybył tu król. Jodła zaczęła świecić, promieniując srebrnymi promieniami, a Ratchis, król lombardzki, podszedł do niej zafascynowany. Na wierzchołku jodły król ujrzał migocący zarys postaci Zbawiciela i w tym miejscu zbudował kościół, który przetrwał wieki.

Wokół kościoła rozkwitło miasteczko, którego wąskie, ciemne, kamienne uliczki wciąż są raz w roku oświetlane blaskiem Fiaccole, wielkich stosów drewna, które płoną w wigilię Bożego Narodzenia, nawiązując i do świetności tego starożytnego drzewa i do założycielskiego cudu.

Sacrum pod rękę z profanum

Wędrując VF raczej nie trafimy tutaj w grudniu, ale jest coś pierwotnego i fascynującego w ponad tysiącletniej tradycji świętowania Bożego Narodzenia na tej górze, więc go opiszę.

Stosy drewna, niektóre sięgające nawet 7 metrów są układane już dużo wcześniej we wszystkich zakamarkach i placach miasteczka. W wigilię po zmroku zaczyna się Fiaccole czyli festiwal ognia. Dawniej ognie te pokazywały okolicznym mieszkańcom drogę na pasterkę w opactwie. Na ten wieczór ściągają tu tłumy z okolicy. O godzinie 18 zaczyna się pod ratuszem poświęcenie ognia, orkiestra gra kolędy, a pierwsza pochodnia rozpala się świętym ogniem. To jest uzgodniony sygnał: zaczynają płonąć liczne stosy drewna rozsiane po historycznym centrum. Góra świeci na całą okolicę jak kiedyś srebrna jodła, która wszystko tu zaczęła. No i Bóg się rodzi. I kończą się najkrótsze dni roku, światłość zwycięża mrok. A obok wulkan płonący wewnątrz. I tak już od tysiąca lat.

Następne miejsce, do którego będzie kiedyś warto zejść ze szlaku VF w dolinie Val d’Orcia

Pod koniec 2022 roku pojawiły się w mediach doniesienia o sensacyjnym odkryciu w wiosce Casciano dei Bagni na skraju Val d’Orcia, znanej od wieków z leczniczych źródeł. To zaledwie 17 km od Radicofani. Archeolodzy badali fundamenty Sanktuarium Wielkiej Łaźni, gdy z błota wyciągnęły się do nich ręce. Dwadzieścia cztery prawie idealnie zachowane posągi z brązu sprzed ok. 2300 lat leżały w błocie naturalnego spa. Posągi były pokryte prawie 6 tysiącami brązowych, srebrnych i złotych monet. Posągi prawdopodobnie powstały między II wiekiem p.n.e. a I wiekiem n.e. Czekamy, kiedy zostaną udostępnione do zwiedzania a termy do zanurzania się.

Zamek Radicofani

Zmieniliśmy ten etap ze względu na atrakcyjność wulkanicznych gorących kąpieli w Bagni San Filippo i ponad tysiącletniego opactwa na górze Amiata, ale oficjalna trasa prowadzi przez zamek Radicofani. Przewodniki ostrzegają, żeby się dobrze na ten etap przygotować, gdyż jest to jeden z najtrudniejszych na VF z ciągłym dwunastokilometrowym podejściem pod górę na koniec dnia. Do tego jest niewiele punktów uzupełniania wody.

Zamek kiedyś miał złą sławę siedliska rozbójników. Stojący na granicy obszaru państwa-miasta Sieny i Państwa Kościelnego w dominującej pozycji nad Val d’Orcia i Via Cassia-Francigena był bazą do napadów na podróżnych i okolice.

Jednak najsławniejszy z władców zamku, Ghino di Tacco, „dżentelmen badyta”, obrabowanych podróżnych zapraszał na obfitą kolację. Nie napadał pielgrzymów i studentów. Czyny jego wspomina Dante w Boskiej Komedii i oczywiście Boccaccio w Dekameronie a Ghino jest częścią lokalnego folkloru w roli jaką miał Robin Hood czy Janosik.

apvc-iconOdwiedzin: 2841