Dzień 10: Linz

Pożegnanie rano z towarzystwem. Szwajcar od zapasów drewna i nalewek ogląda nasze plecaki i nadziwić się nie może, że tak mało wystarczy, żeby podróżować i to z własnym, wygodnie urządzonym domem. Daje nam w prezencie sporą porcję szwajcarskiej czekolady z przydziałów oficerskich ichniej armii. Trzymamy na jakąś większą wyprawę. Bracia też się żegnają, obejrzawszy przedtem ze znawstwem i uznaniem nasz namiocik. Nie pomijam oczywiście okazji, żeby się pochwalić, że dostałam od synów na urodziny. Oni kupili wybrakowany – brakuje jednego kijka. Nie sprawdzili przed wyjazdem i teraz śpią z namiotem leżącym na nogach.

Jadąc autobusem do Linz chwalę w duchu przezorność Z. i dobre rozpracowanie etapu. Patrzę na naszą niedoszłą trasę pieszą – ciasno tu między rzeką na wzgórzami, wąski pas przy ruchliwej drodze na dystansie kilkunastu kilometrów wymusiłby przejście górą, czyli wiele wejść i zejść po stromych skalistych pagórkach, a potem droga przez przedmieścia i przez dużą budowę drogową. No, wszystko czego piechur nie lubi jak w jednej pigułce.

A tak, za niedługo jesteśmy na dworcu w Linz, a tam, tuż za rogiem jest nasz hotel Ibis. Wybrany, gdyż jest naprzeciwko dworca kolejowego, z którego wyjeżdżamy jutro o 5-tej rano.

Przy kwaterowaniu zauważam w sklepiku na recepcji mały ręcznik, który zachwala się jako chłodzący. Nasącza się go zimną wodą i kładzie na kark, ociera twarz. Kupuję, kosztuje 9 euro. Przydałby się taki parę dni temu.

Zwiedzanie Linzu

Legenda związana z nazwą miasta twierdzi, że konkretnie w roku 784 bawarski książę Tassilo bezskutecznie oblegał miasto. Pewnej nocy książę śnił, że jest na polowaniu i również bezskutecznie ściga rysia. Rano ten sen był tak obecny w jego głowie, że wziął go za wskazówkę. Szybko podjął decyzję, zniósł oblężenie i krzyknął w stronę miasta na odchodne: „Powinnoś się nazywać Aurelium Lynx!” Lynx to po łacinie ryś. Stąd wzięła się nazwa miasta – Linz. Za Rzymian nazywał się Lenthia.

W okolicy hotelu i dworca pustawo, niedzielnie.

Katedra jest wielka: to największy (20 000 miejsc), ale nie najwyższy kościół w Austrii. Pierwotnie planowana, wyższa iglica nie została zatwierdzona, ponieważ w tamtych czasach w Austrii żaden budynek nie mógł być wyższy niż wieża katedry św. Szczepana w Wiedniu. Jest więc o 2 metry niższa. Pierwszy kamień położono w 1862 r.

W oknach piękne, pełne szczegółów witraże, wiele całkowicie świeckich – sceny z życia i z historii miasta. Najbardziej znanym jest okno Linz, które przedstawia historię Linzu. Na witraże trafili także sponsorzy budowy kościoła. Na zewnątrz, pod ścianą katedry, bez krzty względu dla rangę zabytku, rząd toalet. Ruch przy nich prawie taki jak przy wejściu do zabytku. Sponsor też się nie krępuje ujawnić na zabytkowej elewacji. Nie zdziwiłabym się, gdyby turyści z innych kultur zachodzili tu w poszukiwaniu bankomatów.

Stare miasto – ładne, czyste uliczki, ale wrażenie robi dopiero główny plac – Hauptplatz, z obowiązkową kolumną dziękczynną, otwartym widokiem na most i górę Pöstlingberg z kościołem na szczycie.

Wielki plac, restauracje w rządku, tramwaj, przystanek pociągu turystycznego. Jedziemy na objazd. W wagoniku nr 1, czyli z angielskim komentarzem jesteśmy sami.

Objazd po starym mieście i przez most.

Na górę Pöstlingberg jeździ wpisana do Księgi Guinnessa najbardziej stroma kolejka szynowa w Europie. Pędzimy przesiąść się do niej na placu. Kolejka to tramwaj, którym mieszkańcy dojeżdżają do domów na zboczu góry. Rzeczywiście stromo jest. Jak opowiadano w komentarzu w poprzedniej przejażdżce, podczas pierwszej próbnej jazdy coś się zepsuło i kolejka stanęła na stromiźnie. Mężczyźni uciekli co prędzej, a panie, ufne w siłę postępu, zostały na pokładzie zawstydzając panów.

Na szczycie (539 m n.p.m.) pielgrzymkowy kościół barokowy z XVIII wieku.

Kościół jest pod wezwaniem Siedmiu Boleści Matki Bożej. W centrum pozłacanego ołtarza – Pieta. Ta figurka była obiektem kultu i dla niej zbudowano ten kościół na miejscu dawnej kapliczki.

Wikipedia

Taras widokowy pełen ludzi. Widok rozległy. Miasto z góry nie robi specjalnego wrażenia. Po prostu, domy, fabryki i katedra. Passau jest znacznie bardziej malownicze z góry.

Nie zdążyliśmy skosztować sławnego Linzer Torte, już wszystkie cukiernie zamknięte.

Zapalają się stylowe lampy na starym mieście.

To dobrze, że ich najsławniejszy obywatel, który tu spędził dziewięć lat swojego dzieciństwa, nie zdążył go upiększyć, jak planował, monumentalnymi budowlami, w tym luksusowym hotelem nazwanym na swoją cześć „Adolf Hitler Hotel”.

apvc-iconOdwiedzin: 2841