Rano przed jadalnią spotykamy dwie dziewczyny z plecakami i kijkami, czyli, wędrowców pieszych, pierwszych od początku trasy! Zagadujemy oczywiście, one chyba trochę spłoszone naszym dziwnym entuzjazmem na ich widok, jakby się usprawiedliwiają, że nie, no one oczywiście mają rowery, ale czasem lubią się przejść i szybko ruszają w drogę. Czyżby chodzenie tu na nizinach było uważane za gorszy sort turystyki? Przyzwyczajeni do szlaków Camino de Santiago czy Via Francigena, gdzie takich jak my jest mnóstwo i choćby powitanie się z każdym jest normalne, tu zaczynamy czuć się dosyć samotnie. Jednak trzeba „powściągać swój entuzjazm” na widok ewentualnych współ-dreptaczy, bo zaczniemy ludzi straszyć.
Po porządnym śniadaniu w przyjemnym Gasthofie, ubożsi o sporo euro za nocleg i posiłki, ruszamy z powrotem do Schlögen, by złapać autobus do Aschach. Droga, która wczoraj w dzikim upale zajęła nam 1h 15 min., tym razem, po zacienionej szosie trwa 50 minut. Siedzimy więc w Schlögen, pod hotelem, nad Dunajem i obserwujemy życie „portowe”. Przepływa wielki statek „Scenic Jewel”, pusty. Pewnie pasażerowie pędzą już autokarami przez Niemcy nad Ren, póki jest jeszcze żeglowny. Na nabrzeżu oznaczenie wysokiej wody w 2013 roku, z metr nad moja głową, na stojąco.
Jest autobus, siadamy na przednich siedzeniach. Po chwili, niefortunnie, że na wysokości przystanku, rozlega się sygnał „stop”, ale nikt nie wysiada. Kierowca się denerwuje i podejrzewa plecak Z. Przy kolejnym „stop” Z. trzyma ręce na widoku, pokazując, że niczego nie dotykał, a i plecak siedzi na siedzeniu obok, niewinny. Przy akompaniamencie dzwonków „stop” i wyrzekaniach kierowcy (dobrze, że nie rozumiemy) dojeżdżamy do Hartkirchen Ortsmitte. Miasteczko, 4 000 mieszkańców. Wyjątkowo otwarty kościół. Z zewnątrz wygląda bardzo skromnie, ale w środku przyjemny.
Wkrótce już wiemy, dlaczego jest otwarty. Idzie kondukt pogrzebowy.
Mamy 2,5 godziny do zameldowania się w naszym dzisiejszym miejscu noclegu – w zamku Aschach, odległym o około 1,5 km. Nie ma kempingu w okolicy.
Zwiedzamy więc centrum miastecka Hartkirchen, czytamy wszystkie plansze informacyjne. Ta o historii miasteczka pokazuje typowy przegląd nieszczęść jakie spadły na Europę przez wieki: budowa, wojna i zniszczenie, odbudowa, zaraza, wojna trzydziestoletnia, obozy jenieckie w okolicy w czasie I i II wojny, wielka liczba zmarłych w tych obozach.
Kiedyś rozmawialiśmy z młodą Niemką w Passau i zgadało się o historii. Wspomniała, że najgorszy czas dla tamtych okolic to był siedemnasty wiek, wojna trzydziestoletnia. Ja na to, że u nas też było marnie, potop szwedzki, na co ona powiada, że nic nie może się porównać do okropieństw wojny trzydziestoletniej w Niemczech i myśmy na wschodzie tak naprawdę to mieli dobrze.
Pewnie tak, w tej wojnie, która nas nie dotknęła, zginęło 8 milionów ludzi. No, a my jesteśmy przyzwyczajeni myśleć, że to oni zawsze mieli lepiej.
Druga plansza przedstawia lokalna legendę.
W okolicy jest wielki, malowniczy kamień w lesie. Miejsce nazywa się Kirchastoa.
Miejscowy ksiądz chciał tam koniecznie zbudować kościół. Dlaczego tam? W końcu ten kamień wtedy był głęboko w lesie. Czyżby okoliczni mieszkańcy składali tu ofiary swoim bogom w czasach przedchrześcijańskich? A może to miejsce magicznie jakoś przyciągało pobożnego człowieka? Boża wola była prawdopodobnie inna: materiał na budowę nowego kościoła znikał co noc i odnajdywał się co rano, tam, gdzie dziś stoi kościół.
Ciekawe czy ta piękna tawerna z XIV wieku, z balkonem jak z „Romea i Julii” już tu stała obok kościoła, gdy ważyły się losy jego lokalizacji. Idziemy tam na lunch. Drewniane wnętrze, mili właściciele, dobre jedzenie lunchowe – sałatka, makaron. Telewizor włączony, leci prognoza pogody – dziś w tym regionie pokazują 37 stopni C.
Ruszamy około 14-stej do naszego zamku Aschach, planując zakupy na kolację po drodze. W zimniutkiej aptece kupujemy elektrolity i pakujemy się długo, żeby trochę w tym chłodzie pobyć. Market, na który liczyliśmy, zamknięty na głucho.
Schodzimy na boczną drogę zgodnie z dużym drogowskazem pokazującym Schloss i lądujemy gdzieś w polu. Zawracamy, widzimy drogowskaz do tego samego miejsca, ale w dokładnie odwrotnym kierunku. Upał, żywego ducha na ulicach, wszystko zamknięte, nie ma kogo zapytać. Termometr na bucie Z. pokazuje 45 stopni. Nawigacje Google i Apple zgłupiały, chcą nas chyba utopić w Dunaju, żeby mieć spokój z łazęgami. Dzwonimy do hotelu, kobieta chyba nie kojarzy, gdzie jesteśmy, mimo, że podajemy adres. Nie potrafi nam pomóc. W końcu, u wylotu ulicy pojawia się człowiek – rowerzysta. Zasadzamy się na jezdni, żeby nie mógł nas ominąć. Szczęśliwie człowiek jest chętny do pomocy. Po chwili zastanowienia mówi: rzeczywiście, tu teraz pozamykali, poodgradzali stare przejścia, więc musicie iść – i podaje nam jasne, właściwe wskazówki. Obyś miał zawsze wiatr w plecy miły człowieku.
Aschach
A więc, gdyby ktoś się znalazł w naszej sytuacji – ulicą Bahnhof w Hartkirchen idziemy do zamku Aschach prosto, dość długo, mijając stację benzynową, dworzec kolejowy, aż do świateł przed mostem na Dunaju, ale nie wchodzimy na most, bo zamek jest po tej stronie rzeki. Na światłach przechodzimy na drugą stronę ulicy, skręcamy w lewo i zaraz potem w prawo, w stronę rzeki. Na końcu tej ulicy jest supermarket po lewej (zrób zakupy – dalej nie ma sklepu) i pizzeria/restauracja po prawej. Skręcamy w prawo pod most i przechodzimy na ścieżkę nad rzeką. Idziemy prosto Brandstrasse, koło baru nad rzeką. Za silosami po prawej wypatrywać brązowego drogowskazu do Schloss Aschach.
Nam z zapowiadanego 1,3 kilometra od tawerny w Hartkirchen zrobiło się 5,8 km błądzenia wzdłuż silosów, wokół zamkniętego parku, po starych torach. Kompletny brak pomyślunku ze strony hotelu. Może dojeżdżający samochodem mniej to zamieszanie odczuwają.
Docieramy do zamku (zobacz na mapie) około 16-stej, wkurzeni, ale gdy widzimy na recepcji zagubioną starszą panią irytacja nas opuszcza. Wspominamy tylko, że trudno ich znaleźć. Pani jest miła, lituje się nad naszym żałosnym wyglądem i zawozi powoli przeszkloną windą z przyciskiem, który trzeba wciskać cały czas, na drugie piętro. Piętra są bardzo wysokie.
Piękna długa loggia porośnięta pnączami. Dostajemy ostatni pokój w szeregu, co i dobrze, bo mamy okna na zewnątrz budynku, nie na loggię, jak pokoje obok. Wielki, bardzo wysoki pokój, z aneksem kuchennym. Cena taka jak w pensjonacie.
Zwiedzamy zamek. Z loggi otwarte wejście do dużych sal wystawowych. Ciekawa wystawa „BIG – Wielki Format” w profesjonalnie urządzonych salach. Obrazy i rzeźby.
Kliknij, aby powiększyć zdjęcie
Pierzemy co się da, bo są suszarki w loggi i pranie wyschnie w tej temperaturze. Gdy już wypraliśmy wszystko, w czym można wyjść na ulicę przypominamy sobie, że w tym zamieszaniu ze znalezieniem zamku zapomnieliśmy zrobić zakupy na kolację.
Kawiarnia na dole otwarta, nikogo z obsługi, żadnego automatu. Przeszukujemy plecaki – mamy paczuszkę herbatników i herbatę, jest czajnik, będzie dobrze.
A sam zamek? Powstał w XVI wieku. Piękny park zamku Aschach sięgał kiedyś brzegu Dunaju. Teraz od Dunaju jest oddzielony drogą i silosami oleju.
Kliknij tutaj, aby poznać ciekawą historię zamku
I ciekawe są nie tyle jego losy w dawnych wiekach, czyli przebudowy, zmiany właścicieli, co historia współczesna – powojenna.
„Około dekady po zakończeniu II wojny światowej względy ekonomiczne zmusiły barona Dreihan-Holenia do sprzedaży zamku firmie Donaukraftwerke AG. W zamku mieściły się warsztaty i biura budowy elektrowni na Dunaju w Aschach. Zamek został całkowicie zniszczony, sale zamurowane. Rozebrany i sprzedany zostaje ołtarz główny kaplicy zamkowej, zaprojektowany według projektu Lukasa von Hildtebranda z obrazem Georga Schmidta z Krems, zwanym „Kremser Schmidt”.
Ale jeszcze gorsze miało dopiero nadejść.
W połowie lat sześćdziesiątych XX wieku pałac wraz z naddunajskim parkiem nabyła Oberösterreichische Warenvermittlung, część wszechpotężnej Grupy Raiffeisen.
Park nad Dunajem ustępuje miejsca monstrualnemu silosowi, który do dziś razi oczy w zabytkowym krajobrazie gminy turystycznej Aschach an der Donau. Sam zamek został narażony na celowe zniszczenie poprzez otwieranie dachów i wpuszczanie wody deszczowej.
W 1987 r., gdy był w ruinie, inna prywatna rodzina kupiła zamek Aschach. Skromnymi środkami, wspartymi funduszami kraju związkowego Górna Austria i Federalnego Urzędu ds. Zabytków, udało się odrestaurować większość zamku Aschach i sprawić, by ponownie stał się kulturalnym centrum regionu, którym był przez około 500 lat”.
https://www.schloss-aschach.com/geschichte
Silosy rzeczywiście są monstrualne. Czy musiały stanąć akurat tutaj?
Wieczorem w wiadomościach TV zapowiadają wstrzymanie żeglugi na Renie.