Dzień 5: Engelhartszell

Na kempingu można zamówić śniadanie, co uczyniliśmy poprzedniego wieczoru. Osiem euro od osoby – sporo, ale myślimy, że jak zjemy porządne śniadanie (w menu: pieczywo, wędlina, pomidory, jajka) z ciepłym piciem po nocy, to na długo wystarczy.

Dostajemy śniadanie – bułki, wędlina, pół jajka, jeden mały pomidorek koktajlowy. Naprawdę opłaca im się kroić jajka na pół? Pomidorek w sierpniu?

Idziemy zwiedzać.

Opactwo Engelszell w Engelhartszell to jedyny klasztor trapistów w Austrii, założony w XIII wieku, z rokokowym kościołem.

W kościele sufit nad prezbiterium typowo rokokowy, aniołki, chmurki, kolorki. Natomiast nad nawą – coś zadziwiającego. Kolorowiutkie kubizmy. Zielony ludek w dziwnej pozie to chyba Chrystus. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku sufit wymagał odnowienia. Zadanie to wykonał znany austriacki malarz Fritz Fröhlich w 1957 roku. Wiem, wiem, de gustibus…, kaplica Sykstyńska też szokowała, więc tylko zdjęcie, żeby każdy sam sobie zdanie wyrobił.

Najechanie kursorem = zoom

Na bocznych ołtarzach przeszklone trumny z bogato odzianymi szczątkami. Nigdzie na oficjalnych stronach klasztoru nie ma o nich informacji. Udało mi się dotrzeć do ciekawego materiału, z którego wynika, że to „święci z katakumb” – szkielety znalezione w katakumbach w Rzymie w 1578 roku. Pochodzą one z pierwszych trzech wieków chrześcijaństwa. Uznano je za szczątki/relikwie wczesnochrześcijańskich męczenników. Szkielety ponownie złożone, ozdobione klejnotami, drogimi szatami wysyłano do chętnych parafii, głównie w południowych Niemczech i Austrii, gdzie reformacja przetrzebiła zasoby relikwii, a zapotrzebowanie pozostało. Miały pokazywać wiernym chwałę, jaka czekała na pobożnych w zaświatach. Przez dwa stulecia byli uważani za obrońców lokalnych społeczności, za „swoich” świętych. Jednak na początku XIX wieku ich autentyczność została podana w wątpliwość i wiele relikwii zostało ukrytych lub zniszczonych. Kim byli za życia, nie sposób wiedzieć.

Niestety, klasztornego browaru zwiedzać z marszu nie można, trzeba zamówić zwiedzanie, najlepiej dla grupy. Jako miłośnicy ciekawych piw rzemieślniczych odczuwamy potrzebę pocieszenia się natychmiastowego po tym rozczarowaniu, więc w sklepiku przyklasztornym, bardzo popularnym, kupujemy sobie różne piwa o klasztornych nazwach i idziemy do pobliskiej altanki w parku przyklasztornym przeprowadzić badania organoleptyczne. Piwa doskonałe, próbki nalewek też. Miejsce pełne uroku robi się coraz bardziej urocze w miarę postępu naszych badań.

Nie ma kto warzyć piwa trapistów. Zapotrzebowanie rośnie, mnichów ubywa, a wymogiem dostania certyfikatu autentyczności jest obecność przynajmniej dwóch mnichów przy procesie warzenia. Tylko 12 browarów na świecie ma taki certyfikat, w tym nasz Stift Engelzell, od 2012 roku. A tak wygląda znak autentyczności   na naszej butelce. →

Pokrzepieni idziemy zwiedzać co się da w klasztorze. Dostępny jest wirydarz, miejsce zazwyczaj atmosferyczne, mały „ziemski raj”. Tak jest i tu. Piękne, wielkie cyprysy dają cień i wyciszenie. Na ścianach tablice z historią trapistów.

Wynika z nich, że od czasów Rewolucji Francuskiej musieli ciągle uciekać – Francja, Rosja, Austria. Dostali pozwolenie na osiedlenie się w Rosji w 1798 roku. Jak wynika z jednej z plansz, jednym z warunków układu cara z Napoleonem w 1800 roku było wygonienie trapistów z Rosji. Układ międzypaństwowy zawierający wymóg pogonienia jakiejś niewielkiej grupy? Trapiści deklarują się jako apolityczni. Dziwne. Doczytać w domu.

Doczytane w domu: Chyba autor tej historii miał na myśli ukaz cara Pawła I z 1800, który będąc akurat na etapie walki z triumfującym Napoleonem, nakazał duchowieństwu oraz wszystkim emigrantom francuskim, nie tylko trapistom, opuścić Rosję w ciągu 15 dni.

Spacer nad rzeką, gdzie cumują dwa statki. Pasażerowie chyba na wycieczce „lądowej”, bo pusto.

Zakupy, skromna kolacja na trawie, nad rzeką – buła, dżem, piwo w słoiku po dżemie.

Ktoś gdzieś pali ognisko, jest „dym na wodzie”, a niebo prawie w kolorze deep purple. No, normalnie poezja się materializuje przed naszymi oczami, a nam ani żaden wiersz, ani nawet limeryk prosty nie przypomina się w takiej chwili.

Zamiast tego przypomina nam się odcinek „Kiepskich” – „Dymy na wodzie”, w którym Ferdek spotyka byłą dziewczynę po czterdziestu latach, nad morzem. Piękna scena rozmowy „odymionego” romantycznymi wspomnieniami Ferdka z całkiem już niezwiewną Dzidką. Może nie całkiem sprawiedliwie nam się kojarzy – my przecież ciągle idziemy, tak jak czterdzieści lat temu.

apvc-iconOdwiedzin: 2841