Nasz nowy plan polega na wydłużeniu dzisiejszego etapu z 14 km do 24 km, żeby mieć więcej czasu w Santiago. A więc kończymy w Ribadiso, nie w Melide. Idziemy te początkowe planowane 14 bez odpoczynku. Jest niedziela, ale nie widać po drodze świątecznej atmosfery, ludzi idących z/do kościoła, bicia dzwonów. Kościółki tu maleńkie, ale w każdej wsi. Obsada tylu placówek musi być pewnie trudna.
Przy wyjściu z Palas de Rei stoi taka figura tancerzy galisyjskich.
Po przekroczeniu rzeki docieramy do Pontecampaña, gdzie z daleka widać wielką muszlę, która potem okazuje się być przyczepiona do budynku. To Casa Domingo, prywatny albergue.
Chłopski dom. Kliknij tu, aby o nim przeczytać.
Oto co piszą o tym miejscu jego właściciele:
„Casa Domingo to stary chłopski dom, który stanowi typowy zespół architektoniczny wsi galisyjskiej: dom z szopą, stajnią, stogiem siana, spichlerzem, młynem i sadem.
W Ponte Campaña, miejscu tradycyjnie poświęconym hodowli bydła, życie toczy w tym samym spokojnym rytmie, co ciągła wędrówka pielgrzymów, którzy od średniowiecza przekraczają tu rzekę Pambre w drodze do Melide.
W Ponte Campaña, gdzie czas wydaje się stać w miejscu, jest jednak historia. Historie rolników zapisane na ziemi i w pamięci rodziny. Tak jest w przypadku Casa Domingo.
Ona, młoda córka emigrantów, wraca do kraju swoich przodków szukając korzeni i zastaje zrujnowany dom rodzinny. On, młody mieszkaniec tego miejsca. Zakochują się w sobie i biorą ślub. Postanawiają nie jechać do miasta i zostać w tym domu. Podejmują się renowacji starego domu, aby przekształcić go w hostel. Nie bez trudności im się to udaje i od 2002 roku oferują tę usługę pielgrzymom i przyjezdnym”.
Ładny etap. Strumienie, cieniste alejki, rozległe łąki.
San Xulián do Camiño
Kasztanowy gaj i jesteśmy w San Xulián do Camiño. Ta wioska też ma też swoją legendę oczywiście.
Bardzo nie chciał zabić rodziców, ale… – kliknij, aby czytać dalej
Dawno, dawno temu stało tu schronisko dla pielgrzymów prowadzone przez żołnierza Juliana i jego żonę. Żołnierzowi przepowiedziano, że zabije swoich rodziców, więc wyjechał daleko, żeby zapobiec nieumyślnemu nieszczęściu. Niestety, rodzice odwiedzili go niezapowiedziani. Po powrocie do domu żołnierz zobaczył dwie osoby śpiące w jego łóżku, a diabeł podpowiedział mu, że to jego żona z kochankiem, no i przepowiednia się spełniła. Jako pokutę Julian miał prowadzić w tym miejscu, wraz z żoną, schronisko dla pielgrzymów, dopóki nie odwiedzi go anioł zwiastujący Boże przebaczenie. W wiosce stoi XII wieczny kościół romański św. Juliana, ale pewnie innego.
Nieco dalej…
Kapelusz się zgadza.
Schodzimy w dół do wioski Leboreiro, czyli „Pole Królików”. Po prawej stronie stoi bardzo stary romański kościół Santa Maria de las Nieves z ładnym tympanonem.
Taki kościół musi mieć swoją legendę. Tym razem jest to znana w Europie legenda o figurze, która przemieszcza się w nocy. Opowiada o tajemniczym źródle, które pojawiło się nagle i świeciło nocą. W poszukiwaniu źródła wieśniacy odkopali posąg Matki Boskiej. Zbudowali ten kościółek i przenieśli tam Matkę Boską. Jednak ona każdej nocy wracała do źródła, niezadowolona ze swojego nowego miejsca. Miejscowi wierni odgadli, że chce być na zewnątrz, wyrzeźbiono w tympanonie postać Matki Boskiej i od tamtej pory figura stoi na ołtarzu i nie wędruje po nocy.
Otoczenie starego kościółka
Znak templariuszy na ścianie
Melide
W Melide idziemy do polecanej pulperii – A Garnacha, przy trasie camino. Garnacha to szczep czerwonych winogron. Lokalna kuchnia słynie z legendarnej już ośmiornicy po galisyjsku. Uwaga – nie wchodzić do pierwszych drzwi, które prowadzą do restauracji, lecz do następnych prowadzących do baru.
Bar duży, gwarny, siedzą pielgrzymi i miejscowi. Przy drzwiach, za kontuarem stoi kobieta z nożycami i kroi ośmiornice wyjmowane z kotła. Scena jak z piekła ośmiornic.
Kelner podchodzi do naszego stolika i pokazuje 3 talerze o różnych średnicach, z cenami. Z. wybiera najmniejszy, który i tak jak się okazało zawiera wcale niemałe danie. Ja zamawiam stek, w końcu porządne białko, licząc że może mięśnie mniej mnie będą boleć w nocy. Wiem – nie je się ciężkich dań w trakcie wysiłku, ale potem może już nie być okazji. Zresztą zostało już tylko 10 km.
Ruszamy dalej. Niedaleko jest następny sławny bar – pulperia Ezequiel, ale mniejszy i kolejka stoi aż do wejścia.
W centrum miasta gubimy strzałki, bo wszędzie stoją rzędy straganów z mydłem i powidłem, ale głównie z nieciekawą odzieżą typu zalotne fartuchy kuchenne. Ale dostajemy bonus – idzie orkiestra w strojach ludowych i gra.
Za miastem
Przysiadamy na chwilę na ławkach. Obserwujemy już nawet nie rajd, ale jakąś paradę para-pielgrzymią. Dziewczyny w różowych lycrach, czyściutkich kolorowych butkach, z małymi plecaczkami, chłopcy też paradni. Idą grupami, gadają głośno. Widok przyjemny, ale tu nie pasuje.
Za chwilę trzej panowie w średnim wieku wychodzą z bocznej ścieżki z lasu i siadają na ławce obok. Ach, tak! Tu do trasy francuskiej dołącza Camino Primitivo. Podwinięte nogawki, buty zaimpregnowane przez kilometry błota, ogólnie „uflogani”. Siedzą i patrzą na ten elegancki spektakl i jak na komendę oglądają się na to wyjście z lasu. Musimy się przyjrzeć temu Primitivo.
Kara za głupotę – kliknij tu, bo warto przeczytać ku przestrodze.
Nie jest dobrze. Kiedy organizm dostaje dwa zadania jednocześnie: trawić duży stek i iść 10 kilometrów góra-dół-góra-dół, to odrzuca zajęcie niekonieczne. Iść nie muszę, przecież nie uciekam. Siły opuszczają mnie coraz bardziej. Ledwo idę, z włosów mi kapie, a nie pada. No i za mało piję. Żeby się napić muszę Z. poprosić o wyciągnięcie butelki z kieszeni plecaka, odkręcić, przystanąć, a to wybija z bezmyślnego rytmu przebierania nogami. Ledwo docieram do albergue w Ribadiso.
Ribadiso
Miał to być miły albergue nad rzeką (zobacz na mapie) , a widzę ciemną, kamienną salę, ciasno zastawioną łóżkami i małe okienko. Chcę wiać, ale nie mam siły. Patrzę jak hospitalera na recepcji przekreśla dwa ostatnie kwadraciki na planie łóżek dla dwóch pielgrzymów przed nami i dzieje się cud – mój prywatny cud caminowy. Pani bierze klucze i prowadzi nas do równie średniowiecznej kamiennej sali, 50 łóżek, ale jesteśmy sami. Zdejmuję buty, padam na łóżko. Trzęsę się z zimna (?), wyczerpania i odwodnienia. Z. wyciąga śpiwór i okrywa mnie. Śpię do rana.
To mój pierwszy taki kryzys na szlaku. Może ta żałosna opowieść kogoś ostrzeże, żeby dobrze uważać na to co się je w drodze.