Rano sąsiadka już jest miła i uprzejma, płacimy i ruszamy w drogę.
Dziś podjedziemy autobusem numer 670, który jeździ wzdłuż całej doliny aż do Linz, do Schlögen, żeby mieć więcej czasu na wejście na nasz najbardziej oczekiwany punkt na trasie.
Po drodze na przystanek spotykamy zagubioną parę z lekkim plecaczkiem, która pyta, gdzie tu mogą pospacerować. Z. pokazuje im co trzeba na mapach. Okazuje się, że to pasażerowie jednego ze stojących przy nabrzeżu statków wycieczkowych, Anglicy. Statki stoją, bo poziom wody jest za niski. Załogi organizują prawdopodobnie przerzut pasażerów nad Ren i przesiadkę na statek siostrzany. Tam jeszcze pływają. Pani opowiada, że wycieczka jest wspaniała, ale perspektywa spędzenia wielu godzin w autokarze zamiast na pokładzie ich nie cieszy. No to wiemy, dlaczego nagle statków zrobiło się mniej na rzece. Dowiadując się, że jesteśmy z Polski zachwycają się Krakowem. To się powtarza przy różnych spotkaniach. I dobrze, lubimy miasto naszych studiów.
W mini-markt kupujemy produkty na śniadanie, które zjadamy elegancko, na serwetce, na przystanku autobusowym. Szczęśliwie nie ma tu nikogo.
Mamy chwilę, żeby obejrzeć sobie zamknięty kościółek. Na zewnątrz taka oto tablica, upamiętniająca mieszkańców wioski, którzy zginęli w pierwszej i drugiej wojnie światowej. Dwa rządy nazwisk i między nimi św. Jerzy walczący ze smokiem. Kim jest smok?
Siedem minut jazdy autobusem i jesteśmy w Schlögen. Po drugiej stronie ulicy, po około 200 metrach marszu w stronę hotelu zaczyna się wejście na miejsce, którego zdjęcie mnie zachwyciło wiele lat temu – Schlögener Schlinge czyli Pętla Schlogeńska.
I teraz stoję w upale ponad 30 stopni C, z plecakiem 11 kg na plecach, u stóp wzgórza, na które mamy się wspiąć na wysokość 200 metrów, na odległości 2 km. Niby nic nadzwyczajnego, ale wszystkie czynniki razem zapowiadają trudnawe chwile.
Wielką zaletą tego Steig, czyli stromej ścieżki na punkt widokowy jest fakt, że jest przez cały czas w cieniu. Wiele przystanków po drodze później – jesteśmy na platformie. Widok rzeczywiście piękny. Rzeka, jakby nie mogła się zdecydować, w którym kierunku ma płynąć, robi pętlę. Na zdjęciu, które zapamiętałam była drewniana balustrada, teraz jest elegancka, metalowa.
Na środku podestu okrągły wskaźnik kierunku do różnych miejsc w Europie z podaniem liczby kilometrów i mil rzymskich. Mila rzymska to około 1,5 kilometra. Do Rzymu jest stąd 1003 km, czyli ponad 600 mil rzymskich. Podane są też liczby godzin potrzebnych by dojść do tych miejsc. Do Rzymu trzeba by iść 250 godzin, czyli ze średnią prędkością około 4 km na godzinę. Podobno legioniści chodzili szybko.
Aż się prosi, żeby na szczycie tego pasma naprzeciwko był jakiś godny zamek.
No i jest… Kliknij tu, aby o nim przeczytać
… ale w ruinie. Nazywa się Haichenbach, znany również jako „Kerschbaumer Schlössl” czyli Zamek z Drzewem Wiśniowym. Pierwsza wzmianka o nim pochodzi z 1160 roku. Stoi na środku pasma naprzeciwko naszego punktu widokowego. Zamek był nie do zdobycia. Lokalna pamięć ludowa przechowała opowieść o tym jak to niegdyś zamek był postrachem tej okolicy, a wielu kupców, którzy jechali tu drogą, wiele statków handlowych płynących w górę lub w dół Dunaju, musiało płacić daninę. Długi łańcuch blokował rzekę i zmuszał statki do zatrzymania się, a wtedy pan na zamku ze swoimi rabusiami plądrował statki. Gdy znów zaatakowali grupę kupców i zamknęli ich w zamkowych lochach, jeden z więźniów przeklął rabusiów i wypluł pestkę wiśni na zamkowy mur.
Wiele lat później pestka wiśni wyrosła na duże drzewo wiśniowe, a wrogowie rabusiów mogli użyć tego drzewa do udanego szturmu na zamek.
W XIV wieku zamek nabyli biskupi z Passau, w XVI wieku został opuszczony i zapomniany.
Zabezpieczone ruiny można obecnie zwiedzać. Można tam dojechać z miejscowości Freizell. Widok na pętlę też podobno piękny, ale nie na całą.
Zdjęcia, odpoczynek. Plan pierwotny był, żeby stad wejść jeszcze wyżej, po grzbiecie obejść ramię pętli po prawej i zejść prosto do pensjonatu Gasthof Nikolaus, na drugim „kolanku” pętli, za tą górą po prawej na zdjęciu. Jednak upał zniechęca nas do dalszej wspinaczki, a z góry droga wzdłuż rzeki, po płaskim wydaje się bardziej kusząca. Ponadto pójście tą tzw. Ciconia Weg skraca dystans o 3 km. Kto by tym pogardził w taki upał.
Schodzimy więc z punktu widokowego (pół godziny) i ruszamy w prawo. Ciconia Weg to droga rowerowa, po asfalcie, w cieniu od czasu do czasu. Czujnik Garmina zamocowany na bucie Z. pokazuje przy asfalcie 41 stopni C. Pojawia się możliwość zejścia na ścieżkę wzdłuż rzeki. To był zły pomysł. Wprawdzie nie ma gorącego asfaltu pod nogami, ale nie ma też cienia nad głową, no i coś się ten dystans wydłużył. To były tylko 4 – 5 km, ale ostatnie 2 dla mnie to była walka z poczuciem, że się zaraz zagotuję. Wszelkie zapasy wody, elektrolitów, coli skończyły się. Ostatnie metry odliczałam jak maratończyk po czterdziestu kilometrach, a nie emerytka po czterech.
Inzell
Gasthof (zobacz na mapie) przyjemny. Letni prysznic po marszu w upale powinien się znaleźć wysoko w rankingu „ziemskich rozkoszy”. Kolacja w restauracji na dole: Wienerschnitzel i dużo zimnego picia. Miło tu i cicho. I jest mały kemping, o którym nie wiedzieliśmy, więc nocujemy luksusowo w ładnym pokoju. Garmin drugi dzień z rzędu zaliczył nam aktywność na 5/5 i zalecił regenerację. To nie dystanse czy przewyższenia tym razem tak męczą tylko upał.