Dzień 6: Engelhartszell – Wesenufer, 12 km

Noc pełna wrażeń dzięki pijanym młodym sąsiadom. Z ulgą pójdziemy dalej. Sąsiad z kampera żegna się mile, dobrej drogi życzy. Droga początkowo łatwa, wzdłuż rzeki, potem wzdłuż drogi z ruchem, po ścieżce rowerowej. Upał daje się coraz bardziej we znaki.  Ten szlak prowadzi na wschód, czyli rano słońce świeci w twarz. Zapas wody znika szybko. Mamy jej na te warunki za mało. Ja – 2 butelki w tym jedna z elektrolitami. Z. ma dwulitrowego camelbacka w plecaku. Na szczęście, po drodze jest wioska koło znanych wykopalisk rzymskich. Droga, która idziemy nazywa się Nibelungen Strasse na mapie.

Nibelungen Straße to droga krajowa o drugorzędnym znaczeniu. Biegnie przez 52 km doliną górnego Dunaju do Passau do Eferding. Uważana jest za typową trasę wycieczkową.

A na obrazku poniżej – to co się może stać, jak się za bardzo zaufa nawigacji. Musimy wracać około 1,5 km.

Po lewej, po drugiej stronie rzeki, wysoko na górze pojawia się zamek Rannariedl, jak nas informuje bardzo porządna tablica przy ścieżce rowerowej. Odpowiedzialnym za trasę trzeba przyznać, że bardzo ułatwiają życie ludziom, którzy lubią wiedzieć na co patrzą.

Ze strony:https://www.upperaustria.com

Kliknij tu, aby przeczytać opowieść związaną z zamkiem

Na miejscu obecnego zamku stał kiedyś wielki zamek znany z równie wielkiego skarbu tam przechowywanego. Z pewnego dnia jednak rabusie zdobyli zamek. Wierna służąca wyprawiła łodzią małoletniego dziedzica zamku sama ginąc od strzały z łuku. Łódź dryfowała w dół Dunaju przez całą noc aż osiadła na mieliźnie w pobliżu Kerschbaumer Schlössel czyli Zamku z Drzewem Wiśniowym, z którym jeszcze się zetkniemy. Tam zaopiekowano się chłopcem. Jego zamek spłonął do fundamentów. Ale rabusie nigdy nie znaleźli skarbu. Strzegł go duch, odpędzając każdego, kto się do niego zbliżył.

Wiele lat później mały chłopiec wyrósł na szanowanego rycerza. Pewnego dnia wyruszył na poszukiwanie skarbu. Kiedy stał przed spalonymi murami, ukazał mu się duch i poprowadził go do jego skarbu. Teraz młody człowiek wiedział, kim jest i gdzie jest jego miejsce. Wykorzystał skarb na odbudowę zamku.

Zamknij zakładkę klikając w tytuł

A to ten sam zamek widziany ze wzniesienia, kilka kilometrów dalej.

Najechanie kursorem = lunetka (najpierw zamknij zakładkę z opowieścią o zamku)

Następny przystanek przypomina nam, że idziemy wzdłuż dawnej północnej granicy Imperium Rzymskiego, wzdłuż Donaulimes, „mokrej granicy” nad Dunajem. Dunaj był granicą cesarskiej Europy przez ponad cztery wieki.

Limes czy prawidłowo w liczbie mnogiej – limites rzymskie, w czasach największego zasięgu władzy rzymskiej (II wiek n.e.), liczyły 5000 kilometrów. Przebiegały od północnych wybrzeży Brytanii nad Oceanem Atlantyckim, po Morze Czarne, Czerwone i przez północną Afrykę ponownie do Oceanu Atlantyckiego. Widzieliśmy wspaniałe zabytki rzymskie na innych krańcach Europy, na półwyspie Iberyjskim, w Anglii.

Nie odmówię sobie frajdy zobaczenia, gdzie jesteśmy na mapie pokazującej realia kartograficzne sprzed 19 wieków, z 117 roku.

Jesteśmy w Noricum, prowincji rzymskiej położonej na południe od Dunaju, na obszarze obecnej Górnej Austrii, Styrii i Karyntii. Przed Rzymianami mieszkali tu Celtowie. Rzymianie rządzą tu już od ponad 100 lat. Zaanektowali te ziemie bez walki. Noricum słynie z metalurgii, norycka stal uchodzi za najlepszą w imperium. Na mapie widać miasto Vindobona – to Wiedeń, jakieś 250 km stąd na wschód.

Jesteśmy w Oberanna.

Pod blaszanym dachem widać wyraźnie fundamenty rzymskiego fortu z czterema wieżami, element sieci instalacji obronnych wzdłuż granicy. Odkopany i zadaszony jest 1 hektar terenu. Z objaśnień wynika, że było to doskonałe miejsce na zbudowanie obiektu, bo widok na rzekę stąd jest daleki, a nieopodal jest mała zatoczka, gdzie zawijały statki z zaopatrzeniem i przybyszami z głębi kraju. Zadaszenie niedawno zbudowane, teren zadbany, parking, ławki, porządne toalety i żywego ducha. Mała wioseczka na kilka domów.

Po jednej stronie szerokiej (ponad 400 m) rzeki mieszkały legiony rzymskie, po drugiej

„barbarzyńcy”, czyli plemiona germańskie.

Austria, Słowacja, Węgry i Niemcy wspólnie złożyły wniosek o wpis na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO dawnej granicy Imperium Rzymskiego wzdłuż Dunaju (Donaulimes). Wniosek został przyjęty w 2021 roku.

Patrzymy na drugą, „barbarzyńską” stronę. Ładnie tu. Górki te same, rzeka ta sam co kilkanaście wieków temu. Gorąco pewnie podobnie. Tak samo nie ma sklepu z wodą. Ups! Jeszcze sporo kilometrów do przejścia.

Przechodzimy na drugą stronę ulicy, by koło ładnej kapliczki wejść na szlak Donausteig opuszczając wygodną, ale odkrytą trasę pieszo-rowerową. W górę, dość stromo, ale w cieniu. Piękne widoki na Dunaj, zamek Rannariedl.

Najazd kursorem = lunetka

Daleko wieże kościoła w Engelhartszell. Jest południe. Sporo już dziś przeszliśmy.

Moment na odpoczynek i refleksję filologiczną na temat okolicy – zamek Rannariedl, fort Oberanna, wioska Niederanna. Co znaczy „ranna”. Może to nawiązuje do rzymskiego nazewnictwa i łacińskiego „rana” czyli żaba? Do terenów nadrzecznych by pasowało. Doczytane w domu: źle kombinowałam. Ranna to rzeka, która tu w okolicy, po drugiej stronie rzeki, wpada do Dunaju przybywszy z Bawarii. A więc Oberanna to będzie miejsce nad tym połączniem rzek, a Niederanna poniżej dopływu. „Riedl” – może der Riedel, czyli płaski, długi szczyt między dwiema dolinami.

Zejście ze wzgórza po stromych schodach po brzegu urwiska, ale z poręczą. Na dole siedzi rowerzysta. W ostatniej chwili zauważam, że położył sobie smartfona na stopniu schodów. Zdążyłam skorygować krok skierowany dokładnie w to miejsce. Rowerzysta nas nie słyszał schodzących i aż podskoczył, gdy mu się nad głową pojawiliśmy.

Zaczyna się najgorętszy fragment trasy – ostatnie 4 km po budowanej właśnie ścieżce rowerowej. Pył, upał, kamienie pod nogami. Do Wesenufer wchodzimy podtrzymując się na duchu nadzieją na zimne picie, ale wszystko jest zamknięte. Czujemy, że dojście jeszcze te marne 1,3 km do kempingu to już za dużo dla nas w tym stanie, tym bardziej, że wiemy, że tam nie ma żadnego baru. Idziemy więc do jedynej otwartej restauracji o tej porze – w hotelu na nabrzeżu. Taras w cieniu, duże zimne piwo i widok na rzekę. Potem sandacz i łosoś – pierwsze ryby na trasie. Drogo, ale dobre. Odzyskujemy formę. Po rzece przepływa statek za statkiem. Znad wzgórza po drugiej stronie spływają z gracją paralotniarze.

Po odpoczynku i posiłku z dużą ilością picia te ostatnie 1,3 km okazuje się jednak krótkie i pokonujemy je szybko. Jaką różnicę robi jednak brak wody.

Wesenufer

Na kempingu (zobacz na mapie) typowy ogródek działkowy. Mamy maila od właściciela, że możemy przyjść, a rano wrzucić 15 euro do skrzynki przy recepcji, bo jego w tych akurat dniach nie będzie.

Gdy nasz namiot już stoi na dużej, pustej łączce, przyjeżdża dwójka młodych francuskich rowerzystów. Z hacjendy obok wyłania się kobieta, która mówi umordowanej parze, że muszą jechać do następnego miasta, ponad 20 km, bo tu jest Dauercamping czyli kemping pobytowy. „Nie mamy siły, gorąco. Tu jest dużo miejsca” – wyrzeka dziewczyna. Biorę więc maila od gospodarza kempingu i idę pokazać sąsiadce. Zanim się po angielsku rozezna w treści, nam też każe zwijać dopiero co rozbity namiot, bo placyk dla samych namiotów jest przy wejściu. No kurczę, patrzyli, jak się rozbijamy i teraz ich olśniło, że to nie tu? Pokazuję linijka po linijce w mailu, że gospodarz pozwala nam się rozbić nie wyznaczając miejsca. Kobieta odpuszcza, ale my i Francuzi mamy zapłacić rano jej, nie wrzucać pieniędzy do skrzynki. Pewnie wyglądamy na takich co by uciekli o świcie nie płacąc. Niech jej będzie. Nie będziemy w tę głupią sytuację inwestować więcej nerwów niż do tej chwili.

Rada do zamierzających iść lub jechać z namiotem na Donausteig – jeżeli kemping nie umieszcza jednoznacznej informacji na swojej stronie, że przyjmuje namioty, ale chwali się urządzeniami na długie pobyty, trzeba napisać do nich z zapytaniem czy można przyjechać z namiotem i zabrać wydrukowaną odpowiedź ze sobą. Pisaliśmy do wszystkich miejsc, dostaliśmy kilka potwierdzeń, jedną odmowę i jeden brak odpowiedzi. Tu nasz mail przydał się nie tylko nam, ale i Francuzom.

Wieczorem w miasteczku bardzo dobre knedle z morelami i sosem morelowym. Wcale nie za słodkie.

Obserwujemy sobie zacumowany statek i staramy się policzyć, ile na nim jest osób, bo akurat jest pora posiłku i wszyscy siedzą na pokładzie, przy stolikach. Kilkanaście osób. Te statki wyglądają jak statki widma, a płyną i płyną przez cały dzień, choć teraz jakby mniej ich było. Zagadkowe.

apvc-iconOdwiedzin: 2841